- Boję się o zdrowie dzieci i mojej chorej matki, która z nami mieszka. Kilka szkół podstawowych w dzielnicy Warszawy, w której mieszkam już przeszło na zdalne nauczanie. Szkoła moich dzieci nadal funkcjonuje. Chciałabym, aby w najbliższych tygodniach uczyły się w domu. Rozmawiałam o tym z dyrektorką szkoły. Dowiedziałam się, że jeśli podejmę decyzję, że dzieci zostają w domu, szkoła nie pomoże mi w ich nauce, bo nauczyciele nie mają obowiązku, aby wysyłać nam informacje o tym, co działo się na lekcjach i czego uczyli się uczniowie w klasie - opowiada nam mama 9-latki i 7-latka z Wilanowa.
Wielu rodziców, którzy pracują zdalnie, wolałoby, aby ich dzieci podczas najbliższych, trudnych tygodniach uczyły się zdalnie w domu. Nie chcą ryzykować. Mogą zostawić dzieci w domach, ale oznacza to, że uczniowie nałapią nieobecności, wypadną z rytmu nauki. Problem mają też ci rodzice, których dzieci często chorują. Chorzy, nieobecni uczniowie nie mają możliwości zdalnej nauki.
Nawet przebywanie uczniów na kwarantannie nie zagwarantuje, że w tym czasie będą uczyli się zdalnie. Nie ma ku temu podstaw prawnych, a szkoły nie mają pieniędzy i pracowników, aby każdemu „siedzącemu w domu” uczniowi zapewnić naukę zdalną czy nawet obiecać, że nauczyciele będą wysyłać na bieżąco informacje o tym, co było na zajęciach i co należy zrobić w domu.
Nauka zdalna jest zarezerwowana dla dzieci przewlekle chorych i z orzeczeniem z poradni o potrzebie kształcenia indywidualnego, a nie dla dzieci przeziębionych czy tych na kwarantannie. Rodzice muszą polegać na życzliwości i dobrej woli nauczycieli lub na dobrych kontaktach z rodzicami uczniów, którzy regularnie uczęszczają do szkoły i podzielą się zdjęciami notatek z lekcji.
Kichające i kaszlące dzieci są odsyłane ze szkół do domów. Do placówki mogą wrócić, ale bez kataru. O zostawienie zakatarzonych dzieci w domach proszą pediatrzy, dyrektorzy szkół, wychowawcy.
- Wrzesień był spokojny, uczniowie raczej nie chorowali. Od października w każdej klasie nie ma na lekcjach po trzech, czterech osób. Jak jedni wracają, kolejni coś łapią i nie chodzą do szkoły. Rodzice są bardzo świadomi i odpowiedzialni. Do szkoły nie posyłają dzieci z katarem, kaszlących. Zatrzymują je w domach na tydzień, dwa. Dzieci wracają dopiero wówczas, kiedy są zupełnie zdrowe. Mamy dwóch uczniów w szkole na kwarantannie - opowiada nam polonistka z warszawskiej szkoły podstawowej i przyznaje, że nie ma żadnych odgórnych rozporządzeń dotyczących nauki dzieci, które pozostają w domu.
- Jest dokładnie tak samo, jak w latach poprzednich. Sami uczniowie i ich rodzice dowiadują się co, było na lekcjach i co jest zadane. W tym roku szkolnym więcej dzieci jest nieobecnych na lekcjach niż w latach bez pandemii. Kiedyś dzieci z lekkimi objawami przeziębienia chodziły do szkoły, nauczyciele zresztą też, w tym roku - i tu muszę naprawdę pochwalić rodziców za solidarność - dzieci, nawet lekko przeziębione, zostają w domu. Uczniowie sami nie chcą chodzić do szkoły z przeziębieniem, wiedzą, że każde kaszlnięcie w klasie powoduje stres i wzbudza podejrzenie - zauważa polonistka.
Uczniowie starszych klas szkół podstawowych przeszli na lekcje zdalne Fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.pl
Nasza czytelniczka w liście do redakcji zwróciła uwagę na to, że dzieci w kwarantannie domowej i te chorowite są pozostawione same sobie i w dłuższej perspektywie mogą mieć zaległości i problemy z nauką. W liście opisała sytuację swojej rodziny:
"Przebywam w kwarantannie domowej wraz z mężem i dwójką dzieci. Synowie są pozbawieni możliwości uczestniczenia w zajęciach dydaktycznych, na własną rękę zdobywają zdjęcia zeszytów oraz ćwiczeń. Szkoła nie ma czasu, możliwości i zasobów, by zabezpieczyć kwaranatannowe dzieci. Nikt o nich nie myśli. Poinformowałam dyrekcję i nauczycieli, że synowie są na kwarantannie, przyjęli do wiadomości, życzyli zdrowia. Zdjęcia notatek z lekcji otrzymujemy od innych dzieci z klasy synów. Bardzo pomagają. Nie mamy żalu do szkoły, nauczyciele nie są niczemu winni. Uważam, że powinno się przynajmniej czasowo wprowadzić zdalne nauczanie, by zyskali wszyscy, choć w minimalnym stopniu. Tym bardziej że coraz więcej dzieci będzie chorych i izolowanych" - czytamy w liście mamy dwóch chłopców ze szkoły podstawowej.
Kiedy zapytałam na naszym profilu w serwisie społecznościowym rodziców o to, czy dostają pomoc ze szkół w sytuacji, kiedy ich dzieci przez kilka tygodni muszą zostać w domu, wielu napisało, że "gdyby nie dobrowolna pomoc nauczycieli" dzieci miałyby już spore zaległości.
Mój siedmioletni syn jest chorowity, od 1 września był dziewięć dni w szkole. Mamy bardzo dobry kontakt z wychowawczynią, wysyła nam na bieżąco, co było na lekcjach.
"Rodzice sami próbują dociekać wśród innych rodziców, co było na lekcjach. A ponieważ tę informację trzeba wyciągnąć od siedmiolatków, jest wesoło i są różne wersje" - pisali rodzice w komentarzach pod naszym postem.
Jedna z mam opisała, jak wygląda sytuacja dzieci ze słabą odpornością:
"Mój ośmioletni syn ponad połowę życia spędził chory w domu, w tym pewnie dwa lat w szpitalach. Prosiłam dyrektorkę szkoły o to, czy syn może uczyć się hybrydowo, tzn. czy mogę uczyć go w domu. Dowiedziałam się, że:
- w przypadku nieobecności można je usprawiedliwiać, jednak przy dużej ilości będzie nieklasyfikowany
- można otrzymać ewentualnie zwolnienie ze szkoły od lekarza specjalisty
- nie ma możliwości wprowadzenia nauczania indywidualnego z powodu przebytych chorób.
Więc tak się zastanawiam, że gdybym nawet chciała zostawić dziecko w domu i je uczyć sama (z obecnością na sprawdzianach), to system mi to skutecznie utrudnia. A perspektywa wylądowania teraz w szpitalu jest mało przyjemna. Patowo".
Żadne rozporządzenie dotyczące COVID-19, które w ostatnich miesiącach nowelizowano, nie nakłada na szkoły obowiązku wspierania w edukacji uczniów ze zmniejszoną odpornością, często chorujących i tych na kwarantannach.
Uczniowie, którzy nie chodzą do szkół ze względów zdrowotnych powinni kontaktować się ze swoimi rówieśnikami i samodzielnie nadrabiać zaległości. Rodzice, którzy w obawie przed COVID-19 chcieliby przenieść dziecko do edukacji, zdalnej nie mają takiej możliwości, bo nie ma przepisu, na który mogą się powołać. Jeśli szkoła działa w trybie stacjonarnym, uczniowie muszą do niej chodzić.
Orzeczenie w sprawie nauczania indywidualnego jest wydawane tylko uczniom ze wskazaniami zdrowotnymi. Nie jest łatwo je uzyskać. Rozwiązaniem może być edukacja domowa i wielu rodziców zdecydowało się na ten system kształcenia w tym roku szkolnym.
Edukacja domowa to nie to samo co nauczanie indywidualne, które przysługuje uczniom, których stan zdrowia uniemożliwia lub utrudnia uczęszczanie do szkoły. Edukację domową może podjąć każde dziecko bez względu na stan zdrowia i nie wymaga posiadania orzeczenia wydawanego przez zespoły orzekające w publicznych poradniach psychologiczno-pedagogicznych.
Jednak przeniesienie szkoły na dobre do domu oznacza, że to rodzice są odpowiedzialni za realizację podstawy programowej. W praktyce wygląda to tak, że jeden rodzic, który jest edukatorem, rezygnuje z pracy i zajmuje się nauką w domu. Dzieci ze starszych klas często mają korepetycje. Rodzice zatrudniają nauczycieli, którzy ucząc, podążają za rytmem dziecka. W naszym tekście Szkoła w domu. "Tydzień prywatnych lekcji kosztuje 880 zł" opisaliśmy rodzinę, która zdecydowała się w tym roku szkolnym na edukację domową córek. Tygodniowo na korepetycje dzieci wydają ponad 800 zł.
Nie ma wątpliwości, że najbliższe miesiące będą dla uczniów, nauczycieli i rodziców bardzo trudne. Uczniowie ze szkół średnich położonych w strefach czerwonych już uczą się zdalnie. Młodzież uczęszczająca do placówek znajdujących się w "strefach żółtych" przeszła na edukację hybrydową. Nie można wykluczyć lekcji zdalnych w szkołach podstawowych. Wszystko zależy od rozwoju sytuacji w kraju.
- Jeżeli nie powstrzymamy rozprzestrzeniania się wirusa rozważamy wszelkie scenariusze - mówił premier Mateusz Morawiecki podczas konferencji prasowej.
Z raportu Fundacji Batorego "Epidemia nierówności w szkołach" wiemy, że pandemia COVID-19 pogłębiła rozwarstwienie między uczniami z różnych środowisk, przyspieszyła odpływ wykwalifikowanych specjalistów z zawodu nauczycielskiego i pogorszyła jakość nauczani.
"Straty, które zostały spowodowane kilkoma miesiącami nauki zdalnej w wyjątkowo trudnych okolicznościach, to straty, których część dzieci nigdy już nie odrobi - uważa szef działu Obywatele forum Idei Fundacji Batorego, socjolog dr Paweł Marczewski. Autor raportu podejrzewa, że pandemia przyspieszy prywatyzację edukacji. Zamożniejsi rodzicie, żeby uzupełnić braki w edukacji dzieci, będą decydowali się na korepetycje.
- Z naszego zeszłorocznego badania wynika, że z płatnych korepetycji uzupełniających naukę w szkole korzysta około 35 proc. uczniów – mówił dr Marczewski na antenie radia TOK FM. Dodał też, że systematycznie rośnie popularność szkół prywatnych, ale nie każdego na nie stać i nie wszędzie są one dostępne.
W swoim komentarzu do raportu socjolog zwraca uwagę na to, że rodzice z wyższym wykształceniem często pracują zdalnie w domu, a taki charakter pracy umożliwia im pomaganie dzieciom w lekcjach i w pracach domowych.
„Pandemia COVID-19 to kolejny - po negatywnych skutkach ostatniej reformy oraz strajku nauczycielskim - dzwonek alarmowy dla władz oświatowych. Tym razem być może rzeczywiście ostatni przed zapaścią” - czytamy w komentarzu socjologa na stronie Fundacji im. Stefana Batorego.
Powinno cię również zainteresować:
COVID-19. Opieka nad dzieckiem wciąż możliwa? Jak dostać świadczenie z ZUS-u?