Psycholog: W interesie szkoły leży, by rodzice przejmowali się ocenami, bo pracują one na ranking szkoły

Nie musimy kupować w ciemno tego, co nauczyciele czy psychologowie mówią o naszym dziecku. Sprawdźmy, czy to, co słyszymy, zgadza się z tym, jak je widzimy - mówi psycholożka Agnieszka Stein związana z Ośrodkiem Wsparcia dla Rodziców Bliskie Miejsce.

Ewa Pągowska, magazyn "Dziecko": Z jakimi problemami najczęściej przychodzą do pani rodzice uczniów pierwszej klasy?

Agnieszka Stein: Z kłopotami z nauką i zachowaniem. Czasem już po dwóch pierwszych miesiącach szkoły rodzice dostają informację, że ich dziecko nie nadąża. To zaskakujące w świetle wiedzy, że w pierwszej klasie każdy uczy się we własnym tempie i ustalenie jednej normy, według której wszyscy uczniowie mają w tej samej kolejności przyswajać różne rzeczy, jest praktycznie niewykonalne.

Jest jednak podstawa programowa.

Tak, ale ona mówi, co dziecko ma umieć na koniec trzeciej klasy. Nie ma w niej nic o rozkładzie materiału. Tymczasem są sytuacje, że rodzice są ostrzegani, że dziecko może nie zdać do drugiej klasy.

Co w tym złego?

To jest straszenie, zresztą charakterystyczne dla polskiej szkoły. Najpierw straszy się, że dziecko nie zda do następnej klasy, co na etapie nauczania początkowego praktycznie się nie zdarza, w trzeciej klasie straszy się czwartą i do niedawna w szóstej – tym, co będzie w gimnazjum.

Zamiast koncentrować się na "tu i teraz", koncentrujemy się na zapobieganiu jakimś katastroficznym scenariuszom.

A człowiek, który się boi, reaguje na dwa sposoby: walczy lub ucieka. Kiedy więc rodzic słyszy w szkole, że jego dziecko sobie nie radzi, to najczęściej po powrocie do domu krzyczy na nie i siada z nim do lekcji.

Co powinien zrobić, kiedy słyszy, że dziecko "nie nadąża"?

Może spytać, co to znaczy, z czym dokładnie jest kłopot, dlaczego jest taka potrzeba, by dziecko już w tym momencie coś umiało i jak wielu uczniów ma ten sam problem, bo często się okazuje, że pół klasy jest w takiej samej sytuacji. Nie jest to więc kłopot pojedynczego dziecka, tylko nauczycielki, która chce iść dalej z programem, a nie może, bo pół klasy nie nadąża.

A jeśli rzeczywiście rzecz dotyczy tylko naszego dziecka?

W większości przypadków wystarczy dać dziecku czas. Jest takie fałszywe przekonanie, że nauka jest przyswajana linearnie, że jeśli dziecko nie nauczy się w pierwszej klasie tego, co nauczyciel zaplanował na ten moment, to już nigdy tego nie nadrobi. Takie podejście do procesu nauczania jest bardzo stereotypowe i niezgodne z aktualną wiedzą na temat rozwoju dziecka, który jest przecież skokowy.

Mogę oczekiwać od szkoły, że da mojemu dziecku ten czas?

Tak, ponieważ przepisy o edukacji mówią, że obowiązkiem każdego nauczyciela jest rozpoznawanie potrzeb i możliwości każdego dziecka oraz dostosowywanie do nich warunków i metod pracy.

Jeśli jednak rodzice czują niepokój, mogą pójść do specjalisty, chociaż z dostępem do tych dobrych wcale nie jest łatwo. Można trafić na kogoś, kto powie, że z dzieckiem należy po prostu więcej pracować. Tymczasem nie chodzi o to, by pracować więcej, tylko inaczej.

Dlatego nie musimy kupować w ciemno tego, co inni, także nauczyciele czy psycholodzy, mówią o naszym dziecku. Kiedy rodzice przychodzą do mnie, też proponuję im, żeby dali sobie prawo do zadawania pytań, bycia sceptycznym, by sprawdzali, czy to, co słyszą, zgadza się z tym, jak widzą swoje dziecko.

Czy poradnia psychologiczno-pedagogiczna to dobry adres dla rodzica, który chce się skonsultować?

Tak. Myślę, że kiedy z diagnozy, którą dostaniemy w poradni, wyrzucimy te wszystkie fragmenty, w których jest napisane, że dziecko powinno pracować więcej, uzyskamy wiele cennych informacji.

Może się okazać, że są problemy ze wzrokiem, słuchem czy niedokończone procesy rozwojowe i np. pokładanie się na ławce wynika z problemów z napięciem mięśniowym. Kiedy o tym wiemy, łatwiej nam przekonać szkołę, że trzeba wziąć dziecko pod opiekę, bo często dzieje się to dopiero na wyraźną prośbę rodziców.

Z czego to wynika?

Z konstrukcji systemu szkolnego, który ma wobec nauczycieli bardzo duże oczekiwania i oni tak są zajęci ich spełnianiem, że nie mają już przestrzeni na kontakt z dzieckiem.

Dlaczego nauczyciel straszy, że pierwszoklasista nie zda? Albo stawia oceny uczniom w pierwszych trzech klas – te wszystkie buźki i literki? Dlatego, że takie są wobec niego oczekiwania. W wielu szkołach dyrektor przegląda dziennik i sprawdza, kto ile ocen postawił, czy nie jest ich za mało. Kolejnym elementem tego systemu są rodzice, którzy wręcz oczekują tych ocen.

Teoretycznie w nauczaniu początkowym nie powinno ich być.

I można je traktować poważnie lub nie. W interesie szkoły leży, by rodzice jak najbardziej przejmowali się ocenami, bo te oceny pracują na ranking szkoły, a w interesie dzieci – by przejmowali się nimi jak najmniej, bo oceny zupełnie nie odzwierciedlają wiedzy i umiejętności dziecka. Sami nauczyciele mówią: "Mam świadomość, że on dużo wie, ale postawiłem dwójkę na koniec roku, bo miał dwójki z klasówek".

Ale rodzice się boją, że jeśli nie będą przywiązywać wagi do ocen albo wręcz tych ocen nie będzie, dziecko straci motywację do nauki.

Bo niestety w ogóle się nie wierzy, że dziecko może mieć jakąś własną motywację. Przekonanie, że trzeba je motywować zewnętrznie, że ono samo nie jest zainteresowane poznawaniem świata, nauką, rozwojem, pojawia się bardzo wcześnie. Kiedy ma rok, rodzice biją brawo, że stanęło na nogach. Czy naprawdę sądzą, że gdyby tego nie robili, dziecko by nie wstało? Motywację zewnętrzną często myli się z zainteresowaniem i dawaniem poczucia bezpieczeństwa, a to nie to samo.

A jeśli dla rodzica oceny nie są ważne, ale dziecko przywiązuje do nich dużą wagę i bardzo przeżywa, gdy dostanie "smutną buźkę"?

To są rzadkie sytuacje. Do mnie dość często przychodzą rodzice i mówią: "Chcemy, żeby nasze dziecko wiedziało, że oceny nie są w życiu ważne, że liczy się to, co ktoś umie i jakim jest człowiekiem. Próbujemy mu to przekazać, ale ono nadal się ocenami przejmuje". Ale kiedy zaczynamy rozmawiać, okazuje się, że jednak pytają dziecko jaką ocenę dostało, a jeśli okazuje się, że słabą, proponują, że z nim poćwiczą, pouczą go. Z kolei gdy dostaje dobrą, to się z niej cieszą.

A co mają robić?

Nie pytać o oceny.

A jeśli dziecko przyjdzie i powie, że dostało uśmiechniętą buźkę albo dwójkę?

To ja bym zapytała, jak mu z tym jest. Czasem możemy usłyszeć np., że piątka nie jest wielkim sukcesem, bo sprawdzian był bardzo łatwy albo, że dziecko cieszy się z dwójki, bo ma sprawdzian z głowy i nic nie musi poprawiać. Nie interesujemy się więc samą oceną, tylko tym, jakie ona wzbudza w dziecku uczucia.

A jeśli dziecko się zdziwi: "Nie cieszysz się, że dostałem szóstkę?"

Ja bym odpowiedziała: "Cieszę się, bo ty się cieszysz. Cieszę się razem z tobą". Chodzi o to, by zamiast reagować: super – niesuper, zainteresować się historią, jaka kryje się za tą oceną i pozwolić dziecku decydować, jak dużo z danego przedmiotu chce się nauczyć, bo zdarza się, że ono jest usatysfakcjonowane czwórką, ale ponieważ z innych przedmiotów ma wyższe oceny i jest postrzegane jako zdolne, słyszy od rodziców czy nauczyciela: "stać cię na więcej".

No właśnie, nawet jeśli dla nas oceny nie mają znaczenia, to dziecko i tak może przywiązywać do nich wagę, bo robi tak nauczycielka czy inni uczniowie. Czasem w klasach wiszą tablice z buźkami i każde dziecko widzi, jak wypada na tle rówieśników.

Możemy nie wyrazić zgody na to, by oceny naszego dziecka wisiały na tablicy, bo to jest łamanie naszego prawa do poufności. Oceny dziecka powinny być do wiadomości jego i jego rodziców. Warto też szukać sojuszników w innych rodzicach, próbować tłumaczyć, dlaczego tablica z buźkami to zły pomysł.

Co by pani im powiedziała?

Przekonywałabym, że jeśli ta tablica kogoś w ogóle motywuje, to wyłącznie dzieci, które dostają najlepsze buźki. Tym, którzy dostają złe, szybko zaczyna być wszystko jedno. Poza tym taka tablica prowokuje dzieci do różnych zachowań przemocowych. Zwłaszcza te, które nie mają tak dobrych wyników, jak oczekują ich rodzice, odreagowują na dzieciach, którym idzie jeszcze gorzej.

Zresztą uczniom, którzy mają najwięcej dobrych buziek też się dokucza, nazywa ich pupilkami pani i izoluje od grupy. A jeśli jeszcze nauczyciel podsyca konflikt, mówiąc np. „Zobaczcie, jak Jasiu się ładnie uczy. Moglibyście wziąć z niego przykład” to już na pewno ten Jasiu w ciemnym kącie dostanie.

Czy rodzic może jakoś wpłynąć na nauczycieli, by ci w ogóle nie stawiali dzieciom tych buziek czy literek przez pierwsze trzy lata szkoły podstawowej?

Można próbować, ale nie mówmy: "Chcę, żeby pani zmieniła metody pracy, bo tu, w tej książce, jest napisane, że powinno być inaczej", ponieważ byłoby to podważanie kompetencji nauczycielki. Większe szanse na powodzenie daje mówienie o konkretnym dziecku i konkretnej sytuacji np. o tym, że kiedy nasz syn dostanie smutną buźkę, przychodzi do domu i drze zeszyt.

Fot. Jakub Ociepa / Agencja Wyborcza.pl

A co z pracami domowymi? Coraz częściej można usłyszeć opinię, że niczemu nie służą. W niektórych krajach w ogóle ich nie ma.

W wielu krajach ich nie ma. W niektórych są, ale nie stawia się za nie ocen, więc nie ma znaczenia, czy dziecko je robi, czy nie. Są też kraje, w których prac domowych zadaje się dużo mniej. Natomiast u nas zdarzają się nawet w przedszkolu, co jest już poza moją granicą tolerancji. Nie ma żadnych badań, które by dowiodły, że prace domowe przynoszą jakiekolwiek korzyści w przypadku dzieci, które nie skończyły 12 lat.

Zwolennicy prac domowych twierdzą, że chodzi o utrwalenie wiedzy.

Jeśli szkoła ma być miejscem, w którym nie chodzi o to, by "zakuć, zdać, zapomnieć", tylko o naukę, w taki sposób, by trzon wiedzy przekazany na początku edukacji był sukcesywnie obudowywany nowymi wiadomościami czy umiejętnościami, to naprawdę utrwalanie dzisiaj czegokolwiek w domu nie ma sensu, bo dziecko będzie utrwalać tę wiedzę w szkole przez kolejne 12 lat.

Są jakieś badania o negatywnym wpływie prac domowych na dzieci?

Są takie, które pokazują negatywny wpływ na relacje w rodzinie. Chodzi o to wszystko, co dzieje się w domu, kiedy rodzice próbują wymusić na dziecku odrabianie lekcji.

Prace domowe często też powodują spadek motywacji do nauki. Są dzieci, które w domu odrabiają lekcje tak długo, że potem w szkole nie chcą się uczyć, bo są zmęczone.

Co więc robić, gdy nasze dziecko nie chce odrabiać lekcji?

Zastanowić się, czy w ogóle chcemy wkładać wysiłek i energię w egzekwowanie tego. Często sprowadza się to do wyboru między dwugodzinną awanturą w domu a wpisem w zeszycie: "brak pracy domowej", który w klasach 1-3 nie skutkuje kompletnie niczym. Może lepiej pozwolić dziecku zdecydować, czy chce robić w domu lekcje, czy nie?

Jeżeli byśmy chcieli tak zrobić, to do której klasy?

Przez całą edukację. Kiedy jest małe i nie odrabia pracy domowej, nie ponosi wielkich konsekwencji. Kiedy jest starsze, może już świadomie podjąć decyzję, rozważyć jej skutki.

A jeśli dziecko z własnej inicjatywy robi prace domowe, ale zajmuje mu to bardzo dużo czasu np. 2-3 godziny w pierwszych klasach szkoły podstawowej?

Dwie godziny odrabiania lekcji to już właściwie edukacja domowa, więc sensowna byłaby rozmowa z nauczycielami o tym, że tyle nauki w domu to za dużo.

Ile maksymalnie dziecko może odrabiać lekcje?

Podoba mi się niemiecka zasada dziesięciu minut. To maksymalny czas odrabiania lekcji dla pierwszoklasisty. Z każdą kolejną klasą się wydłuża o 10 minut. W drugiej klasie będzie to więc 20 minut, w trzeciej – 30 itd. Po upływie tego czasu, uczeń przerywa pracę, a rodzic podpisuje się w jego zeszycie, poświadczając, że dziecko pracowało przez ustalony czas.

Czy spotkała się pani z sytuacją, że rodzicom udało się przekonać nauczycieli, by nie zadawali prac domowych?

Znam sytuację, kiedy rodzice przynieśli z poradni psychologiczno-pedagogicznej prośbę o dostosowanie warunków nauki do możliwości dziecka i zwolnienie go z pracy domowej, bo ona mu szkodzi. Kiedy nauczycielka zobaczyła, jak ta zmiana dobrze wpłynęła na ucznia, zrezygnowała z zadawania prac domowych pozostałym.

Wielu rodziców boi się jednak, że te wszystkie oczekiwania, skargi czy pomysły sprawią, że nauczyciel zacznie mieć negatywny stosunek do ich dziecka.

To się zdarza bardzo rzadko. W niektórych szkołach rodzice są wręcz zachęcani do współpracy, a nauczyciele korzystają z ich sugestii. Oczywiście możliwy jest też negatywny scenariusz – rodzice zostają uznani za roszczeniowych i kłopotliwych, ale nic poza tym. Naprawdę nauczyciele nie są takimi potworami, żeby się potem mścić na dziecku. Myślą raczej: "Biedne dziecko. Ma takich rodziców!".

Myśląc: "Nie pójdę do szkoły i nie powiem, co mi się nie podoba, bo może być gorzej", ustawiamy się w roli ofiary. Tymczasem dziecko bardzo potrzebuje rodziców, którzy potrafią stanąć po jego stronie.

Posyłając je do szkoły, warto zainteresować się tym, jakie mamy prawa i jakie są wymagania wobec uczniów – nie te, o których mówi nauczyciel, tylko te wynikające z przepisów. Zachęcam do przeczytania m.in. statutu szkoły, bo w nim są zapisane ważne informacje na temat funkcjonowania danej szkoły.

W stosunkach ze szkołą dobrze jest być świadomym klientem i użytkownikiem usługi, a nie petentem w urzędzie, bo jestem przekonana, że jeśli w szkole ma zajść jakaś pozytywna zmiana, to tylko za sprawą rodziców.

Agnieszka Stein jest psychologiem pracującym w nurcie Rodzicielstwa Bliskości. Od wielu lat wspiera rodziców, pedagogów i nauczycieli, którzy pragną tworzyć z dziećmi trwałe relacje, oparte na szacunku, empatii, a także poszanowaniu granic i potrzeb. Napisała kilka książek mówiących o budowaniu zaufania do dziecka i jego kompetencji - "Dziecko z bliska", "Dziecko z bliska idzie w świat", "Potrzebna cała wioska", "Akcja adaptacja. Jak pomóc sobie i dziecku w zaprzyjaźnieniu się z przedszkolem", "Nowe wychowanie seksualne".

Rozmowa ukazała się w kwartalniku "Dziecko". Grudniowe wydanie magazynu już w kioskach.

Grudniowe wydanie magazynu 'Dziecko' już w kioskachGrudniowe wydanie magazynu 'Dziecko' już w kioskach fot: materiały prasowe

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.