Nauczycielka, pedagog, dr Zuzanna Jastrzębska-Krajewska: W edukacji brakuje mostów, wzajemnej życzliwości. Szacunku rodziców do nauczycieli, nauczycieli do rodziców, nauczycieli do nauczycieli. Wszyscy działamy jak osobne wyspy. Przedszkole, klasy 1-3, później 4-8. A przecież edukacja jest drogą i ta droga powinna być dostosowana do możliwości człowieka.
Może, ale niestety, często nie jest. Skoro z góry się mówi, że edukacja będzie żmudna i nudna. Człowiek bombardowany informacjami, że będzie trudno, buduje wokół siebie mur, traci motywację.
To nie jest wina nauczycieli. System jest skostniały. Jakby w ogóle nie liczył się upływ czasu, ustalenia dotyczące neurodydaktyki, motywacji wewnętrznej człowieka, dbałości o emocjonalny aspekt w edukacji. Jest wielu fantastycznych nauczycieli, którzy są diamentem pedagogiki i dają z siebie wszystko. Mimo przeciwności finansowych, wyposażeniowych, czy wakatowych. Jednak nawet najlepszymi chęciami i wysiłkiem, nie przeskoczą systemu.
Ja bym to nazwała pędem. I trochę rozumiem nauczycieli, że tak się spieszą. Materiału jest tak dużo, że czasami niemożliwe jest, aby zmieścić wszytko w semestrze. A nauczyciele są rozliczani ze zrealizowania programu założonego z góry, a nie z tego, jakie efekty mają uczniowie, czy zdążyli zrozumieć. Przez co sami nauczyciele są między młotem a kowadłem.
Mimo szukania odpowiedzi na to pytanie, zarówno w mojej pracy badawczej, jak i w praktyce pedagogicznej - nie znalazłam jej. Bo to absurd, który opowiem na przykładzie. Od 4 klasy jest geometria i co roku na geometrię poświęca się góra trzy tygodnie. Czy kilka lekcji wystarczy do tego, aby dzieci były gotowe używać sprawnie i świadomie pojęć geometrycznych i stosować wzory?
Do tego geometria jest najczęściej uczona z tablicy i książki. Dzieci siedzą w ławkach i przepisują wzory. Problem jest w tym, że nauczycieli nie przygotowuje się do innej pracy niż tej z podręcznikiem. Muszą doszkalać się często z własnej kieszeni. Pracuję na uczelni wyższej i wiem, że za mało jest w programie nauczania czasu na to, żeby nauczyć studentów, a przyszłych nauczycieli, jak w praktyce stosować ciekawe, aktywizujące metody pedagogiczne.
Indywidualne podejście do dziecka to u nas tylko slogan, który jest niemożliwy do zrealizowania. Faktycznie - tradycja jest ważna, ale warto zostawić z niej pozytywne wątki i odgórnie wprowadzić zmiany na miarę naszych czasów. Dzięki temu skończyłyby się czasy tkwienia w krzywdzących schematach, które chcąc - nie chcąc - powielamy wszyscy: rodzice, nauczyciele, oświatowi urzędnicy i inni, którzy są częścią systemu.
Znam nauczycieli, którzy stosują ciekawe metody. Przecież treści z podręcznika czy nawet zadania, możemy przenieść do gry, którą stworzymy na lekcji, w różnych grupach. I w tych grupach będziemy grać, wzajemnie się uczyć, zdobywać wiedzę w sposób przyjemny, przyjazny, skuteczny, bo będzie miło. W taki sposób mogłyby wyglądać też sprawdziany.
W naszym systemie edukacyjnym sprawdzian przypomina łapankę błędów. Nie jest to przyjazny proces ustalenia, ile wiedzy udało się zdobyć. Szerzymy "kulturę porażki", zapominając, że dziecko do szkoły idzie się nauczyć, a nie być sprawdzane
Podczas sprawdzianów dzieci denerwują się, blokują. Stres sprawia, że pomimo że jest potencjał w dziecku, to z każdym kolejnym sprawdzianem i kiepską oceną, ten potencjał maleje. Dziecko traci zapał.
Jasne, jestem przeciwna tworzeniu sztucznych baniek. Dzieci z czasem się przekonają, że życie to górki i dołki. Ale mając wiedzę z zakresu neurodydaktyki i psychologii rozwojowej człowieka, nie możemy nie uwzględniać, że strofowanie na początkowych etapach zabiera dziecku motywację i poczucie, że się nadaje. Odziera z wiary we własne możliwości, która jest motorem napędowym ludzkich działań we wszystkich aspektach.
Dzieci na początku swojej edukacji jeszcze chcą wypaść jak najlepiej, bardzo ciężko pracują na to, żeby mieć świetne oceny. Z roku na rok tracą motywację, dostają słabsze oceny. Często nie dlatego, że się nie nauczyły, tylko dlatego, że nie rozumieją
Nie jest to najlepsza droga do tego, aby dać dzieciom siłę do pokonywania trudności. Jeżeli będziemy od początku szkoły tylko patrzeć na to, gdzie i ile dziecko popełniło błędów, będziemy dodatkowo te błędy zaznaczać czerwonym długopisem, to znaczy, że kultywujemy poczucie porażki. Tak się tworzy kulturę porażki.
Otrzymuje informacje w stylu, "ok, coś tam się uczyłeś, ale dostajesz trójkę, bo tu się nie wyrobiłeś, tu pomyliłeś wzór, tutaj nie wykonałeś". Tak wypala się entuzjazm, zabiera się radość z uczenia. Pozbawiamy dzieci ich potencjału, zanim ten się na dobre ujawni.
I to czasami jest jedyna informacja. Zero punktów. Już nie dowiaduje się, co zrobiło źle, dlaczego jest zero. Widzi tylko, że jest przekreślone. W szkole nawet nie ma czasu na to, żeby wytłumaczyć dziecku, dlaczego jest zero.
A przecież każdy z nas ma potencjał, jeden do tego, żeby być rysownikiem, drugi do tego, żeby pisać wiersze, a trzeci do tego, żeby stworzyć przełomową technologię na miarę Nobla.
Stawiając zera, każdego dnia tracimy ludzi, którzy będą mieli wystarczająco dużo siły, żeby się rozwijać, żeby się uczyć, zaszczepiać w kolejnym pokoleniu pasję, radość, życzliwość, bycie ludzkim, potrzebę rozwoju i nauki.
Mnie najbardziej w tym systemie boli to, że jak kończą się wakacje, to nagle jest taki smutek, żal, że zaczyna się najgorsze. Dziesięć miesięcy życia w kołowrotku. Dzieci pracują ciężej niż wielu dorosłych. Po szkole zajęcia dodatkowe, korepetycje i wiecznie niespełnione oczekiwania.
Dzieci idą do szkoły na 8:00 albo 7:30, kończą lekcje o 14:00-15:00. I regularnie dostają zwrotną informację o tym, że nie są tacy, jacy powinni być. A co się dzieje w większości domów, kiedy dziecko wraca ze swoją porażką?
"Znowu trója, nie uczyłeś się, nie będziesz chodzić na taekwondo". Brzmi znajomo?
Wpadliśmy w manię uniwersytetów od początku do końca. Zapomnieliśmy po drodze, co jest istotą edukacji w szkołach podstawowych. A istotą edukacji jest rozwój i radość z tego rozwoju.
Czwartoklasista nie ma być geniuszem, który zaprojektuje most i właściwie obliczy, jak ten most ma być zbudowany, bo on jeszcze nie jest architektem. Ona/on może kiedyś w przyszłości stanie się architektem, ale jeśli w wieku 10 lat nie obliczy poprawnie objętości, nie zawali się świat. Natomiast świat czwartoklasisty może runąć w gruzach.
I wielu z nich mówi mi, że nie po to poszli w stronę uczenia, żeby teraz tylko robić sprawdziany, odhaczać tematy, i martwić się, czy jest zrealizowana podstawa programowa.
A u nas jest papierologia ponad wszystko. Sama organizacja takiej lekcji byłaby już przerażająca. Pojawi się mnóstwo "ale". Trzeba mieć zgody na wyjście ze szkoły, problem będzie też, z tym że dzieci nie będą miały odpowiedniego obuwia, kurtek.
Bardzo dużo energii pójdzie w to, aby w ogóle mieć pozwolenie na prowadzenie lekcji poza szkołą. Chodzi o mentalność. I to wcale nie mentalność nauczycieli, ale naszą, mentalność społeczeństwa. Łatwiej jest zostać w klasie i jednostki długości omówić z podręcznikiem.
Uczymy się po to, żeby rozumieć otaczający nas świat i żeby zdobytą wiedzę w szkole, na uczelni, zastosować w praktyce. Uczymy się po to, żeby być zaradnym życiowo.
Wycieczka, przejście się po lesie, to zauważenie, że matematyka jest wokół nas. A kiedy to widzimy, to zaczynamy rozumieć, że jest sens zdobywania wiedzy. Po lekcji w lesie coś zostaje w głowie.
Jeżeli ja pani teraz opowiem, jak zrobić babkę cytrynową i pani tego nie zapisze, to po kilku dniach zadzwoni pani do mnie i poprosi o wysłanie przepisu. Z przepisem już będzie pani bliżej zrobienia babki. Ale gdybyśmy razem stanęły i zrobiły tę babkę wspólnie, krok po kroku, to pani zostaną w głowie te czynności.
Kiedy mówimy o mierzeniu jednostek, to jak dziecko ma zrozumieć, jaka jest różnica między centymetrem, decymetrem, metrem a kilometrem? Tego trzeba doświadczyć na własnej skórze w sposób świadomy. To trzeba dać, pokazać na zasadzie doświadczeń, odnieść do przeżyć, żeby dzieci poczuły skalę różnicy.
Rozumiem, że może być trudno zorganizować na matematyce wycieczkę do lasu. Ale jest przecież korytarz szkolny. Można zrobić lekcję, podczas której dziecko będzie przechodzić, mierzyć.
Dzieci mają telefony, w nich na matematyce mierzą, ustalają, jak daleko mają z domu do szkoły, od szkoły do sklepu, ile dzisiaj kroków przeszły. Niech przeliczą kroki na metry, kilometry. Skandynawia słynie z tego, że oni nie uczą się dla samego uczenia, tylko uczą się dlatego, żeby później te wiadomości, umiejętności miały status życiowych.
I warto, żebyśmy sobie przypomnieli, że u nas kiedyś też tak było, ale za bardzo chcemy zrobić uniwersytety ze szkół. Przez to zapominamy o sensie uczenia się.
Pani powiedziała teraz coś takiego, co mnie jako pedagoga z powołania boli. Matematyka jest fascynująca, nie możemy jej sprowadzać do liczenia czy realizacji podręcznika. Matematyka to jest orientacja w przestrzeni, to jest regularność, to jest objętość, ale w takim sensie przelewania wody, zabawy. To jest mierzenie, ważenie, hartowanie emocji, gry. To jest także myślenie logiczne.
Matematyka oddzielona od realiów życia odziera człowieka z poczucia, że to jest fajne. Zostawia w nas często traumatyczne wspomnienia, które blokują działania nawet w dorosłości.
Dla ocen, które są sztucznie wygenerowaną skalą. Tyle się mówi o szacunku do różnic indywidualnych, a mimo to, wciąż wszystkie dzieci ocenia się tak samo - względem wszystkich.
Zdarza nam się wykonywać swoją pracę na 150 proc., ale też zdarza nam się pokłócić z partnerem. Może się okazać, że nie ma z czego zapłacić kredytu, wszystko się wali na głowę i nie jesteśmy w stanie dać z siebie wszystkiego w pracy. Dzieci są częścią tego świata.
Przychodzą do szkoły, w plecaku mają zapakowany bagaż swoich emocji, relacji z rówieśnikami, jakieś kompleksy. Do tego dochodzi jeszcze sytuacja rodzinna, bo rodzice rozwodzą się, rodzina jest w trakcie przeprowadzki, ktoś choruje. Z całym tym bagażem dziecko idzie na sprawdzian. Nawet jak się bardzo dużo uczyło, może się nie udać, może nie zadowolić skali.
Tyle się mówi o problemach psychicznych, psychiatrycznych dzieci, ale nic się z tym nie robi. Sami pchamy dzieci do kołowrotków i realizacji korporacyjnych strategii od przedszkola. Mają sobie z tym radzić i już
A jak nie, to odpadają, przekreśla się je, nie pasują do listy najlepszych uczniów i uczennic. Dziwi mnie, że mimo świadomości, dorośli tkwią w schemacie oceniania na tle innych.
Przez to, że sami byliśmy za wszystko oceniani, teraz sami oceniamy. W każdej dziedzinie życia od razu oceniamy siebie i innych, nie umiemy się tego nawyku pozbyć. W ocenianie jesteśmy wtłaczani od początku swojego życia. Nie umiemy inaczej.
Nieliczni uczniowie i uczennice mają średnią 6:0. Oczywiście jest to godne podziwu, dobrze, że po świecie chodzą geniusze, którzy wszystko łapią w lot, ale musimy pamiętać, że takich osób jest niewiele. Wszyscy mamy coś w sobie, co jest warte dostrzeżenia, zauważenia, co jest warte pochwalenia.
Nawet kiedy na sprawdzianie zrobi, tylko jeden przykład dobrze, to warto obok tego przykładu napisać zielonym długopisem "brawo!". Czasami to wystarczy, aby nie podciąć dziecku skrzydeł na starcie.
Nie może być tak, że osoba dorosła jest jak młotek, który wbija dzieci jak gwoździe w dół. Zadaniem dorosłego jest to, aby popatrzeć na dziecko jak na balon, który mamy wypełnić helem. Mamy wypełnić tak, że kiedy już puścimy ten balon, to poleci sobie w otchłań, tam, gdzie znajdzie swoje miejsce.
Pewnie, że o wiele łatwiej jest uczyć dzieci chodzić po kwadracie. Tego wymaga od nas - dorosłych - system. Zamknąć dziecko w świecie testów sprawdzających, egzaminów ósmoklasisty, matur. Tylko że to nie ma absolutnie żadnego przełożenia na życie.
Uczenie się pod klucz zamyka człowiekowi głowę na rozwiązywanie problemów życiowych, problemów w pracy, pozbawia tego, co jest sensem naszego istnienia, czyli myślenia. I w czasach, w których mamy dostęp do wiedzy na wyciągnięcie ręki, potrzebujemy, żeby nas nauczyć weryfikować treści, znajdować treści, a nie tego, żeby wszystkiego uczyć się na pamięć.
Oczywiście, ale musimy wyraźnie powiedzieć - a przynajmniej ja czuję się w obowiązku - że mamy kryzys w zawodzie nauczyciela. Przede wszystkim czujemy pogardę ze strony rodziców, ale także i starszych uczniów. Czasem uczucie litości, bo kto rozsądny uczy się ustawicznie, żeby potem ledwo wiązać koniec z końcem?
Poczuciem misji usprawiedliwia się nasze niewyobrażalnie niskie zarobki. Ciągle w uszach brzmi echo słów, że my mamy "wakacje". To nieprawda. Mamy urlop, jak każdy inny człowiek zatrudniony na umowę o pracę. W przeciwieństwie do rodziców naszych uczniów i samych uczniów nie możemy brać urlopów w listopadzie, kiedy ceny wycieczek są znacznie niższe.
Jeśli nauczyciel ma rzetelną wiedzę i predyspozycje do przekazywania wiedzy, to niezależnie od tego, czy uczy w oświacie publicznej, czy niepublicznej będzie starał się zrobić, co w jej/jego mocy. A moce są różne, bo dochodzi system, dobry dyrektor lub taki niewspierający, rodzice. Wielu wspaniałych nauczycieli odchodzi z zawodu. Bo nie mogą znieść nie tylko zarobków, ale też braku szacunku, betonowego systemu.