Pisząc o dzieciach, najczęściej wspominamy mamy. Jednak przecież to nie tylko one zajmują się dziećmi. W dzisiejszych czasach tata również nie boi się przejmować rodzicielskiej inicjatywy. Jak pisał George Herbert ,"Jeden ojciec znaczy więcej niż stu nauczycieli". W serwisie edziecko.pl wierzymy w to całym sercem, dlatego to właśnie ojcom oddajemy głos w naszym cyklu "Taty Moc".
Krzysztof Wielicki, himalaista, tata czworga dzieci: Nie da się opisać, jaka to dla mnie radość i satysfakcja. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak to człowieka odmładza. Mam na myśli postrzeganie świata. Gdy Krzyś zasypia, kładę mu rękę na głowie i patrzę. Kiedy był maleńki, trzymałem go za rączkę, dawało mi to tyle radości! Wystarczy, że jest i czuję niesamowite szczęście. Że mam kogo kochać.
Staramy się z żoną dzielić domowymi obowiązkami. Ja jestem teraz w górach rzadziej niż ona. Kasia jest dużo młodsza i ma większą ode mnie chęć do realizacji kolejnych wyzwań. Więc jak trzeba, to ja zostaję z synem. Poza tym możemy liczyć na pomoc teściów albo moich starszych dzieci. Mój najmłodszy syn przyszedł na świat, gdy byłem już bardzo dojrzałym mężczyzną. A wtedy człowiek staje się opiekuńczy. W ogóle późne ojcostwo jest takim połączeniem bycia rodzicem z byciem dziadkiem. Mogą to zrozumieć chyba tylko ci, którzy mają dzieci w późnym wieku.
Dobrze, zwłaszcza że dawniej postępowałem trochę niedojrzale. Moje rodzicielskie obowiązki przysłaniały mi góry. Wciąż były wyjazdy, długie nieobecności w domu. Wydawało mi się, że to jest ważniejsze, a dzieci i tak przecież w domu rosną same i nie trzeba ich podlewać. A to nie tak.
Krzysztof Wielicki z córkami fot: archiwum prywatne
Dzieci nie chowają się same. Na szczęście, patrząc na moje pociechy z pierwszego związku, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że są bardzo dobrze wychowane. Bardzo duża w tym zasługa ich mamy, bo przecież mnie wciąż nie było w domu.
Inną sprawą jest to, że jak człowiek się zrealizuje, to nie ma już takiej wielkiej potrzeby realizowania się w kolejnych wyzwaniach. Ja mam świadomość, że w alpinizmie, który jest dziedziną niebezpieczną, można wszystko stracić. Czy kolejny zdobyty szczyt coś do mojej kariery wniesie? Raczej niewiele, pewnie nikt tego nawet nie zauważy. A mogę stracić wszystko.
Mam na myśli obecność przy wychowaniu syna, towarzyszenie mu w dorastaniu, bycie z nim. Nie mówiąc już o tym, co on straciłby jako dziecko.
Nauczyłem się ważyć. Zastanawiam się, ile mogę zyskać, a ile stracić. Coraz częściej ważę. Ma pani rację, że to może wynikać z dojrzałości. W naszym środowisku mówi się, że dobry alpinista to taki, który dożywa emerytury.
Widzi pani, ja sobie zawodową poprzeczkę obniżam, a żona ją sobie podnosi. Trochę jest to konfliktogenne.
Krzysztof Wielicki z najmłodszym dzieckiem, synem Krzysztofem, 2009 r. fot: archiwum prywatne
Raczej zwykłą bojaźń, że się coś stanie. I mam dylemat, czy jechać z nią w góry, czy nie. Bo myślę, że jest tak: jak pojadę, to będę bardziej jej pilnował. Ale z drugiej strony: mam zostawić syna na dwa miesiące tylko z babcią i dziadkiem? Z trzeciej: doskonale determinację mojej żony rozumiem, bo ja byłem taki sami. Katarzyna jest sporo ode mnie młodsza, ma 43 lata i widzę, że ją nosi. Choć wciąż mam z tyłu głowy, że im więcej człowiek spędza czasu w górach, tym bardziej jest narażony na niebezpieczeństwo. To jest wprost proporcjonalne. Jeśli człowiek w ciągu życia przebywa w górach pół roku, to ma duże szanse, że mu się nic nie stanie. A ja w wysokich górach spędziłem dziewięć lat. I mam poczucie spełnienia.
Jestem postrzegany jako alpinista, który coś osiągnął. Jakieś nagrody też mam. Z żoną nawet jeździmy w góry razem, ale na krótsze wyjazdy, takie miesięczne na sześciotysięczne szczyty. Bo zwyczajnie chcę być z nią.
Krzysztof ma 11 lat. Mówi, że nie będzie się wspinał. Owszem, chodzi z nami po górach, jak pojedziemy się wspinać gdzieś w Europie. Nie widzę, żeby miał ciągoty, to nie jest jego pasja. Jego pasją są piłka, koledzy, drużyna. "Ja nie uprawiam góralstwa, ja uprawiam 'piłkarstwo'" - mówi. I ja jestem z tego bardzo zadowolony.
Mój starszy syn się wspina, ale raczej dla przyjemności, podróżuje po świecie i dużo fotografuje. Zresztą w naszym środowisku bardzo rzadko pasja wspinania przechodzi na dzieci.
Z poprzedniego związku mam trójkę dzieci: syna Marcina oraz córki: Annę i Martę. Wszyscy mają już swoje rodziny. A ja doczekałem się sześciorga wnucząt.
Uważam, że nie jestem typowym dziadkiem. Oczywiście z wnukami się spotykamy, przyjeżdżają do mnie i bardzo mnie to cieszy, ale równie mocno czuję się ojcem. Z kolei rodzice Kasi Krzysia wprost uwielbiają i rozpieszczają go nie mniej niż ja, bo już nie mają małego dziecka. Natomiast u mnie jeszcze te ojcowskie emocje i więzi są bardzo mocne.
Trudno jest mi zajmować się wyłącznie wnukami, a zapomnieć o Krzysiu. Gdy był mały, miał 5 czy 7 lat, to byłem bliżej jego niż wnuków. A mój syn, gdy spotykamy się całą rodziną, bawi się z moimi wnukami. Przyznam się pani, że nie dojrzałem jeszcze do bycia dziadkiem. Ale wydaje mi się, że jestem dobrym ojcem i poprawnym dziadkiem.
Ten moment był przede wszystkim związany z narodzinami Krzysia. Zacząłem się bać - o siebie, o niego, o to, że straci ojca. Rekompensuję to sobie kierowaniem górskimi wyprawami. Służę swoim doświadczeniem, z nikim nie muszę się ścigać. Mówię: to jest czas dla młodych. Całe moje pokolenie zrobiło bardzo wiele dla polskiego alpinizmu, więc teraz jest kolej na nich.
Proszę mnie dobrze zrozumieć, nie jestem zarozumiały, ale wiem, że moje wyprawy, niektóre bardzo ryzykowne, sporo do alpinizmu wniosły. Na przykład moja wyprawa na Nanga Parbat w 1996 roku. Stanąłem pod górą samotnie.
Miał tam czekać na mnie zespół, ale okres złej pogody zmusił ich do powrotu do kraju. Ja natomiast, wracając z K2 przez Pakistan, w miasteczku Chillas dowiedziałem się, że wszystkie wyprawy zawróciły i oczywiście nie ma tam też mojej wyprawy.
Stanąłem więc przed dylematem, ale zdecydowałem, że idę pod górę, której nigdy nie widziałem, kompletnie sam. No i miałem tam wiele szczęścia, że mi się udało. Zresztą ja zwykle czuję w górach jakiś rodzaj strachu, ale mobilizującego. Parę razy wpadłem w pułapkę, ale nigdy nic poważnego mi się nie stało.
Boję. Ona mówi mi wtedy: "A ty co robiłeś, jak miałeś moje lata? To samo!". Trudno mi więc czegokolwiek jej zabronić. Kasia jest taka zdeterminowana! Wciąż się gdzieś wspina. Mówi: "Krzysiek jadę w góry, a ty musisz sobie poradzić". Ona wie, że ja sobie poradzę. Nigdy jej nie mówiłem, żeby nie jechała, choć zawsze się mnie radzi. Powtarzam jej: "Pamiętaj, że ja zawsze miałem w górach dużo szczęścia. Nie wszyscy je mają".
Katarzyna, żona Krzysztofa Walickiego, mama 11-letniego Krzysia fot: archiwum prywatne
No za bardzo nie mam innego wyjścia. Trzymam się tej myśli. Czasem, gdy Kasia wyjeżdża w góry, nasz syn mówi: "Tata, ja się boję, że mama zginie. I co wtedy?". Aż mnie zmroziło, chyba uroniłem łzę.
Nic mu nie odpowiadam, ale zastanawiam się, co czuły moje dzieci z pierwszego związku, gdy wyjeżdżałem na wyprawę. Dopiero teraz sobie uświadomiłem, jakie to musiało być dla nich trudne. Kiedyś dzieciaki, gdy wychodziłem na pociąg po południu, rzuciły się na mnie i zaczęły płakać. Dlatego potem wyjeżdżałem tylko w nocy.
W domu nie daje mi tego odczuć, ale w szkole opowiada o mnie z dumą. Jeśli chodzi o jego wychowanie, to staram się trzymać takich samych zasad, jak w przypadku starszych dzieci. I samemu dawać jak najlepszy przykład. Choć wiadomo, że dzisiaj już dzieciaki w gumę nie skaczą. Raczej są zafiksowane na punkcie gier. Mój Krzyś niestety też.
Co ciekawe jednak mój syn bardziej się boi Kasi niż mnie. U nas w domu to ja jestem dobrym policjantem, a moja żona złym. Oczywiście mówię to z przymrużeniem oka, choć gdy mama każe mu coś zrobić, to zrobi to. Nie ma gadania. A gdy ja go proszę, mówi: "Eee, tata".
Lubimy razem podróżować. Podczas naszej ostatniej wyprawy do Meksyku Krzyś narzekał, ale na wulkan wszedł. Chętnie jeździmy też do Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Im jestem starszy, tym bardziej lubię być bliżej ziemi.
Kiedyś chciałbym zabrać Krzysia w różne odległe części świata. Pokazać mu innych ludzi, o innym kolorze skóry, innych wyznań. Chciałbym, aby zauważył niesprawiedliwość świata, inną biedę, ciężką pracę, by nabrał dystansu i stał się tolerancyjny. Chciałbym też dać mu wiarę, że aby coś osiągnąć, trzeba się uczyć, czasem ciężko pracować z determinacją, dążyć do realizacji marzeń.
Szykujemy się też z żoną na wspólną wyprawę do Pakistanu, która miałaby przygotować młodych alpinistów do wyprawy zimowej na K2. Na razie jednak nie wiemy, kiedy znów ruszymy w góry. Wie pani, góry się nie przewracają. One stoją i czekają.
Krzysztof Wielicki: tata czworga dzieci. Światowej klasy himalaista. Jako piąty człowiek na świecie i zarazem drugi Polak wszedł na 14 najwyższych szczytów Himalajów i Karakorum. Koronę kompletował w latach 1980-1996. Jest pierwszym zimowym zdobywcą Mount Everestu (1980, wspólnie z Leszkiem Cichym), Kanczendzongi (1986, wspólnie z Jerzym Kukuczką) i Lhotse (1988). Część ze szczytów zdobywał samotnie.
W 2019 r. nakładem wydawnictwa Agora ukazała się książka "Krzysztof Wielicki. Piekło mnie nie chciało". To pasjonująca historia jednego z ostatnich Lodowych Wojowników. Autorami książki są Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski, czyli duet odpowiedzialny za bestsellerowe opowieści o Jurku Kukuczce i Mirosławie Hermaszewskim.
'Krzysztof Walicki. Piekło mnie nie chciało'. Wyd. Agora, 2019. fot: materiały prasowe
Wszystkie teksty z cyklu Taty Moc czytaj tutaj