Lidka przeniosła się z rodziną do Berlina. "Przestałam się bać o dzieci i ich przyszłość - w szkole i po szkole"

Lidia Radzio, mama Igora i Jagody, napisała o różnicach między polską a niemiecką szkołą. "Znów zastanawiam się nad wyjazdem", "Trzeźwa ocena nadchodzącej reformy" - piszą ludzie w komentarzach.

"To subiektywny komentarz" - zaznacza w rozmowie z nami Lidia, która do Berlina przeprowadziła się kilka miesięcy temu z partnerem i dwójką dzieci w wieku szkolnym. Swój osobisty wpis na Facebooku opatrzyła wiele mówiącym nadtytułem: "O radości z niechodzenia do polskiej szkoły”. Jej dzieci poszły do niemieckiej podstawówki od września, mimo że żadne z nich nie mówiło wtedy po niemiecku. W nowej szkole usłyszeli, że to nie problem.

Ale Lidka, jak pisze, "po dawnemu się bała": "Że będą ich przezywać, że nie poradzą sobie z materiałem, że są inni, więc będą łatwym celem do zaczepek". Te obawy się nie potwierdziły. "Cieszę się, że doniesienia o (polskiej - przyp. red.) reformie oświaty są dla mnie już tylko ponurymi ciekawostkami". 

Cały tekst Autorki publikujemy za jej zgodą, wszystkie nadtytuły pochodzą z oryginalnego tekstu.

Wyjechaliśmy z Polski, bo marzyliśmy o nowym życiu pełnym przygód. Ale nadciągająca reforma edukacji pomogła nam w podjęciu tej decyzji. Niezależnie od tego, gdzie byśmy się znaleźli, dzieciaki miał w końcu czekać spory wstrząs.

Nie trafiliśmy do raju.

Berlińskie szkoły są biedne.

Nie ma tablic interaktywnych i kolorowych dywanów. Materiał z czwartej klasy polskiej podstawówki omawia się w szóstej. No ale w ramach fakultetów można zapisać się na naukę gotowania, stolarstwo albo hodować pszczoły w pasiece. Program nauczania zmienia się rzadko - starsze roczniki przekazują młodszym starmoszone książki. Zaskakuje nas ofiarność nauczycieli i zaangażowanie rodziców.

Wiele rzeczy jest nowych. Najbardziej to, że przestałam się bać o dzieci i ich przyszłość - w szkole i po szkole.

Strach to właśnie to, co mając dziecko w Polsce czułam najczęściej. Najpierw przyziemny strach przed rzeźnickim porodem, potem stałą obawę o to "jak będzie". Bywało chujowo, bo zostałam mamą po raz pierwszy, mając 22 lata. Zaraz potem zostałam też samotną matką.

Kiedy Igor kończył przedszkole, trwała szarpanina o to, czy dzieci w jego wieku powinny trafiać do pierwszych klas, czy zerówek. Przedszkolanki z naszej grupy były zdania, że "nie wolno dzieciom odbierać dzieciństwa". Na wieść, że chcemy wcześniej zacząć szkołę, wręczyły mi diagnozę, szczegółowo opisującą deficyty mojego dziecka. Wynikało z niej, m. in., że jego kompetencje językowe są niższe niż kompetencje chodzących do tej samej grupy dzieci z Wietnamu, dla których polski był drugim językiem. Długo płakałam, ale posłuchałam syna, który jasno wyartykułował, że zerówka go nie interesuje. Mimo moich obaw, bez większych problemów poradził sobie jako uczeń.

Ale strach towarzyszył nam aż do 5 klasy.

Bo Igor faktycznie ma swoje małe słabostki - bazgrze jak kura pazurem, bałagani i jest nieśmiały. Przez kilka lat wydaliśmy kupę pieniędzy na terapię SI, pracowaliśmy w domu nad usprawnianiem rączki, lepiliśmy pierogi i z plasteliny, a on dalej robił najbrzydsze szlaczki w klasie. Nie przejmowałabym się tym tak bardzo, gdyby nie to, że jakość szlaczków miewała wpływ np. na ocenę z angielskiego. Oceniane było także zachowanie - żeby zasłużyć na pozytywne noty, trzeba było aktywnie uczestniczyć w licznych konkursach plastycznych.

Zaciskaliśmy zęby i pomagaliśmy młodemu odrabiać prace domowe z techniki. Prace domowe z matematyki, polskiego i innych przedmiotów odrabiał sam, czasem do późnych godzin wieczornych. Na jednym z zebrań odezwałam się nieśmiało, że może to nieco zbyt dużo.

- To już jest czwarta klasa! - upomniał mnie ktoś z rodziców. - Tu już nie ma czasu, żeby po lekcjach grać w piłkę!

Pracowaliśmy więc dalej, w pocie czoła. Do zajęć pozalekcyjnych, które w 5 klasie były już codziennie, doszła nam rehabilitacja na krzywiący się od siedzenia przy biurku kręgosłup.

Tak, rozważaliśmy przenosiny do szkoły prywatnej.

Póki dyrektorka jednej z nich nie wyznała nam szczerze, że kluczowa jest dla nich pozycja w rankingach, więc przyjmują tylko dzieci, które nie sprawiają problemów.

W 2016 atmosfera w kameralnej, grochowskiej podstawówce, do której chodził Młody, zaczęła się robić gówniana. To wtedy pierwszy raz usłyszałam, jak jeden chłopiec wyzywa drugiego od uchodźców. Był to jeden z wzorowych uczniów, którzy chętnie uczestniczyli w konkursach plastycznych.

2 września zameldowaliśmy się w Niemczech. Kilka godzin później staliśmy na progu naszej szkoły rejonowej - kilka kolorowych, ceglanych budyneczków, boisko, placyk zabaw, pasieka i ogród. Prawdę mówiąc, nie spodziewaliśmy się, że dzieci zostaną przyjęte, a raczej pokierowane gdzieś dalej. 

- Dzieci nie mówią po niemiecku - ostrzegliśmy.

- Nie szkodzi, to się czasem zdarza - odparła dyrektorka.

Okazało się, że w całej szkole byli jedynymi cudzoziemcami (jeśli nie liczyć dzieci z mieszanych małżeństw) i jako jedyni nie znali języka.

Po dawnemu się bałam. Że będą ich przezywać, że nie poradzą sobie z materiałem, że są inni, więc będą łatwym celem do zaczepek. Ale koledzy i koleżanki z klas - i ich rodzice, okazali się dla nas sporym wsparciem. Nauka okazała się być ważna, ale nie najważniejsza. Bo zadaniem szkoły jest też pokazywanie dzieciom jak zgodnie współpracować i rozwiązywać konflikty.

Naturalnie, zaliczyliśmy kilka lepszych i gorszych momentów.

Igor, którego niemiecki nie był dość dobry, żeby po szóstej klasie swobodnie poradzić sobie w szkole średniej, trafił do gimnazjalnej "Wilkommensklasse", gdzie w kameralnej grupie ćwiczy niemiecki. Nauczyciele zauważyli, że bazgrze jak kura pazurem i wysłali nas do lekarza od dzieci bazgrzących po zaświadczenie, które w przyszłości pozwoli mu np. zaliczać egzaminy ustnie, nie pisemnie.

Po raz pierwszy rozmowa o deficytach dziecka przebiegała w przyjaznej atmosferze. Zatroskana nauczycielka nie miała do nas o pretensji o brzydkie szlaczki, nie żaliła się, że młody zaniża poziom i nie miała mu za złe, jeśli nie nadążał z pisaniem.

Mamy za sobą także koszmar prac domowych. Te, które przynosi Jagoda, są obliczone na 20 minut pracy i jeśli dziecko potrzebuje na nie więcej czasu, mamy to zgłaszać nauczycielowi. Prace Igora mają głównie charakter projektowy, wymagają wykonania jakiegoś reasearchu albo współpracy z kolegami.

- Czy powinniśmy z nią jakoś dodatkowo pracować? Zapewnić jeszcze jakieś wsparcie? - pytałam wychowawczynię Jagody.

- Musi się dużo bawić z innymi dziećmi - odparła poważnie nauczycielka.

Nasza sytuacja dalej jest niepewna. Jagoda wprawdzie radzi sobie bardzo dobrze, ale Igor pewnie nie trafi do przeznaczonego dla najlepszych uczniów Gymnasium., ale nieco łatwiejszej Integrität Sekundarschule. Tam będzie musiał zawalczyć o dobre wyniki, żeby zostać dopuszczonym do Abitur, czyli matury. Powinien dać radę.

A co jeśli nie zawalczy?

Jeśli mu się nie powiedzie, będzie mógł wybrać jedną z tysięcy szkół zawodowych albo jakieś praktyki. Nie zrobi kariery uniwersyteckiej, ale zassie go chłonny rynek pracy i zapłaci mu tyle, żeby starczyło na skromne mieszkanie, żarcie, nowe buty i wakacje od czasu do czasu. Będzie programował, bo lubi, a jeśli nie, to sobie zostanie listonoszem albo będzie siedział na kasie i nie będzie to żadną tragedią, ponieważ siedzenie na niemieckiej kasie to nie są jakieś losy gorsze od śmierci.

To nie są parszywe losy polskich kasjerek i ochroniarzy, których się boimy i przed którymi chcemy chronić dzieci. Ze strachu przed nimi wysyłałam syna na te wszystkie dodatkowe angielskie. Ze strachu wycinałam po nocach kwiatki na plastykę, bo ocena z plastyki jest ważna, bo podnosi średnią. A średnia jest ważna, z nią dobre gimnazjum, dobre liceum. Klasa profilowana z dodatkowym hiszpańskim i jeszcze więcej lekcji do odrobienia.

Cieszę się, że doniesienia o reformie oświaty są dla mnie już tylko jako ponure ciekawostki. Jestem smutna i pewna, że wielka reforma niczego nie zreformuje. Póki do reformatorów nie dotrze, że nie każdy musi zostać wielkim kimś. Za to każdy powinien mieć szanse na spokojne, uczciwe życie przeciętniaka.

Tekst Lidii opublikowaliśmy za jej zgodą.

Model sowiecki vs. na wsi jest lepiej

Pod postem od razu pojawiło się wiele komentarzy:

U nas szkoła ciągle tkwi w modelu sowieckim i żadne reformy tego nie zmieniają. Szkoła to przede wszystkim miejsce pracy dla nauczycieli, pań woźnych, pań kucharek. Doskonale poradziłaby sobie bez dzieci. One tylko hałasują.
Mam wrażenie, że u nas na wiosce szkoła jest bliższa tej niemieckiej niż polskiej-miejskiej
I znów zaczynam się zastanawiać nad wyjazdem ... Dajesz mi po raz kolejny od myślenia
Nasza szkoła przypomina hodowlę.
Tekst rzeczywiście bardzo dobry i trzeźwa ocena nadchodzącej reformy, ale.... Mam wrażenie, że mocno zdemonizowałaś szkolną rzeczywistość. Polską szkolną rzeczywistość.
A my nadal wycinamy kwiatki po nocach

Jak jest w szkołach Waszych dzieci? Boicie się kolejnej reformy edukacji? Piszcie w komentarzach.

Obejrzyj wideo:

Kolorowa śniadaniówka - smakołyki w lunch boxie [HAPS KIDS]

To także może cię zainteresować:

Więcej o:
Copyright © Agora SA