"Samochód był moim drugim domem". Wady i zalety podmiejskiego życia [WASZE HISTORIE]

Domy pod miastem kuszą atrakcyjną ceną, dużym ogrodem, lasem za płotem. Rodziny z dziećmi wyprowadzają się z ciasnych mieszkań do podmiejskich domków. Jak im się żyje?
Jak żyją podmiejskie rodziny z dziećmi? Jak żyją podmiejskie rodziny z dziećmi? fot: istockphoto

"Samochód był moim drugim domem". Wady i zalety podmiejskiego życia [WASZE HISTORIE]

Wąski szeregowiec z mikroogródkiem w Warszawie na Sadybie to minimum milion złotych. Kolejne pół trzeba włożyć w remont. Domy pod miastem są nie tylko prawie dwa razy tańsze, lecz także dwa razy większe, z okazałymi ogrodami i pięknymi salonami, po których można jeździć rowerem.

Deweloperzy zachęcają hasłami "Domy tańsze od mieszkań w blokach". Tyle tylko, że domy te są oddalone od miasta o przynajmniej 20 kilometrów. Od kilkunastu lat obserwujemy wśród miejskich rodzin trend wyprowadzania się z miasta na jego obrzeża, często do zamkniętych osiedli jednorodzinnych domków. Warszawa, Poznań, Kraków - to z tych miast najwięcej "mieszczuchów" poszukuje spokoju na wsi.

Dom inny, ale praca i szkoła ta sama

Po przeprowadzce do oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od centrum miejscowości ludzie najczęściej nie zmieniają pracy, szkół. Rodzice nadal pracują w tym samym wymiarze godzin i w tych samych firmach, dzieci nie zawsze chcą wymienić miejską szkołę na gminną. Zżyte ze starą klasą podróżują codziennie kilkadziesiąt kilometrów do szkoły, w której lekcje bezlitośnie zaczynają się o ósmej rano. Po pierwszej mroźnej zimie z dużymi opadami śniegu podmiejskie rodziny mogą ocenić, czy warto było zamienić mieszkanie w bloku na dom pod miastem.

Dr Marta Majorczyk, doradca rodziny z SWPS i wykładowca CDV w Poznaniu, radzi, aby decyzję o przeprowadzce podejmować rozważnie:

Przed kupnem domu na przedmieściach warto zdać sobie sprawę z tego, że do mieszkania w mniejszej miejscowości czy na wsi dochodzą nowe obowiązki (dbanie o ogród i porządek wokół domu, odśnieżanie zimą chodnika czy ulicy, drobne naprawy i remonty w domu w ciągu roku, większe zakupy itp.), ciągłe dojazdy do pracy. Trzeba zadać sobie pytania: czy jesteśmy gotowi na taką dużą zmianę, my, jako rodzice, i nasze dzieci? Czy dziadkowie będą mieli łatwy i szybki dojazd do nas, kiedy będziemy ich potrzebować w przypadku choroby dziecka? Czy w pobliżu przyszłego miejsca zamieszkania jest odpowiednia infrastruktura instytucji oświatowych (przedszkole, szkoła), opiekuńczych (żłobek, instytucja niani), placówki zajęć pozalekcyjnych, kulturowych (dom kultury, biblioteka, harcerstwo) i rekreacyjnych (plac zabaw, boisko, basen, ośrodek sportu)? Warto sprawdzić, jak wygląda trasa do szkoły dzieci, czy jest na tyle bezpieczna, aby w przyszłości mogły ją pokonywać bez opieki dorosłego. Czy w pobliżu miejsca zamieszkania jest transport publiczny. Dobrze też sprawdzić jakie są połączenia z większymi miejscowościami. Być może w przyszłości transport publiczny odciąży rodziców w dojazdach dorastających dzieci?

Jak żyje się rodzinom z dziećmi pod miastem? Porozmawialiśmy z rodzicami, którzy na co dzień dojeżdżają z dziećmi do miasta i z dorosłymi kobietami, które przez lata dojeżdżały do szkoły w mieście. Jak wspominają ten czas?

Most Siekierkowski Most Siekierkowski Fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Wyborcza.pl

Podmiejski rodzic, prawniczka z Duchnowa, 25 kilometrów do Warszawy

- Mieszkamy w jednorodzinnym domu w Duchnowie, moja ośmioletnia córka chodzi do szkoły w warszawskim Wilanowie, a zatem dzieli nas dystans około 25 kilometrów, w tym Most Siekierkowski. Gdy rozpoczyna się rok szkolny, nasz standardowy dzień wygląda w ten sposób, że córka budzi się o godzinie 6:25. Do szkoły wozi ją tata, który pracuje w okolicy. Wyjeżdżają o godzinie 7:00. W szkole jest - w zależności od sytuacji na drodze - około godziny 7:45. Nie liczę dni, gdy zdarzy się wypadek na moście. W zeszłym roku szkolnym, przez utrudnienia na drodze, córka spóźniła się do szkoły cztery razy. Nie będę ukrywać, że ta poranna jazda jest dla dziecka problemem. Co prawda to czas na rozmowę, słuchanie audiobooków, jednak - zwłaszcza zimą - widać po dziecku zmęczenie, czasem dosypia w aucie. Potem przyjeżdża rozespana do szkoły. Żal czasem ją o tej 6:30 zrywać. Z drugiej strony słyszę od rodziców mieszkających obok szkoły, że oni też dzieci budzą o 6:30, tylko nie wiem w sumie, dlaczego.

Lekcje zaczynają się o 8:00 i trwają, wraz z tzw. odrabiankami, do 15:00. Później jest opieka popołudniowa, w ramach której są też dodatkowe zajęcia, np. gra na fortepianie i teoria (szkoła muzyczna), nie codziennie oczywiście.

Mąż odbiera córkę ze szkoły około godziny 17:00, wtedy wracają do domu. W domu są zazwyczaj około 18:00.

Po powrocie do domu córka ma czas wolny. Lekcje odrabia w szkole i nie przynosi ich do domu. Nie wozimy jej już też na żadne dodatkowe zajęcia, bo wszystko załatwiamy w szkole (języki, muzyka, sport itp.). Po lekcjach córka spędza zatem czas z kolegami z klasy, natomiast po przyjeździe do domu bawi się z kolegami z ulicy w sposób typowo wiejski, czyli biegając po podwórku z innymi dzieciakami. Około 20:30 idzie spać.

Dzieci z klasy wzajemnie się odwiedzają w formie tzw. nocowanek. Raz na jakiś czas zabieramy po lekcjach dziecko i odwozimy je rano do szkoły. Córka też czasem tak nocuje u innych. Poza tym spotykają się na urodzinach.

Podsumowując: plusy wynikają głównie z organizacji szkoły i wyboru, którego dokonaliśmy, tzn. tego, że po powrocie do domu nie odrabiamy już niczego, nie zajmujemy się szkołą itp. Córka ma zatem czas na odpoczynek, zabawę. Minusem są dojazdy. Pewnym problemem jest zima i czas, kiedy wstaje się i wraca, gdy jest ciemno. Szkoła, do której chodzi córka, jest przewidziana na 12 lat. Jednak nie wyobrażam sobie, że córka będzie 12 lat dowożona przez rodziców do szkoły. Trzeba się będzie jakoś inaczej zorganizować. I tu trochę liczę na Most Południowy, który ma kiedyś powstać; połączyłby naszą wieś praktycznie ze szkołą i pewnie jakaś komunikacja miejska się też by się pojawiła.

Korek w Al. Jerozolimskich Korek w Al. Jerozolimskich Fot. Dariusz Borowicz / Agencja Wyborcza.pl

Podmiejski rodzic, informatyk z Józefowa, 20 kilometrów od Warszawy

- Jestem ojcem trójki dzieci, dwoje dojeżdża do warszawskich szkół: syn do liceum, córka do gimnazjum. Trzecie ma dopiero dwa lata. Wiele lat temu zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę z warszawskiego bloku na Ochocie do Józefowa. Wybraliśmy tę miejscowość ze względu na renomowaną, katolicką szkołę, do której miały chodzić nasze dzieci. Życie napisało jednak inny scenariusz, dzieci finalnie uczą się w Warszawie. Nasz rodzinny dramat zaczął się, kiedy dwójka starszych dzieci zaczęła jeździć do warszawskich szkół. Zarówno córka i syn uważają, że przeprowadzka pod miasto to jedna z największych krzywd, jaką można wyrządzić dorastającemu dziecku.

Dzieci, kiedy jest rok szkolny, nie mają nawet godziny na to, żeby się ponudzić, odpocząć, obejrzeć film, umówić ze znajomymi. Na 8:00 muszą być już w szkole, po lekcjach świetlica, dodatkowe zajęcia, na które już dojeżdżają same autobusami. Zazwyczaj "zbieram" dzieci z miasta po 18-19 i wszyscy wracamy do domu. Najgorsze są dojazdy. Latem, kiedy pół Warszawy jest na wakacjach, to jakoś się jedzie, jednak już we wrześniu zaczyna się koszmar. Codziennie w samochodzie spędzam 2-3 godziny. Dzieci, kiedy już zjedziemy do domu, są zmęczone, a tu jeszcze trzeba siąść i odrobić lekcje. Pobudka o 6:30. W zeszłym roku, po pierwszym semestrze, zdecydowaliśmy się na wynajęcie trzypokojowego mieszkania w Warszawie. Próbujemy sprzedać dom w Józefowie, ale cena, którą oferują nam potencjalni kupujący, nie satysfakcjonuje nas, a na finansowe straty nie możemy sobie pozwolić, bo dom jest kupiony na kredyt. Od września ja z dziećmi będę w tygodniu mieszkać w Warszawie, żona z młodszą córką w większości będzie z nami, ale pewnie będą dni, kiedy zostaną w podmiejskim domu. Kiedy jestem z dziećmi w Warszawie, samodzielnie chodzą do szkoły, to dla nich bardzo ważne, nie lubiły być jedynymi w klasie, po które cały czas przyjeżdża rodzic. Po lekcjach wracają do domu, odpoczywają, jedzą, potem idą na dodatkowe zajęcia. W piątek wszyscy wracamy na weekend do naszego domu. Jak tylko uda nam się sensownie sprzedać dom, wszyscy wrócimy do Warszawy, przynajmniej na czas edukacji dzieci.

Nie odradzam nikomu podmiejskiego życia, ale przy dziecku (i to więcej niż jednym), trzeba liczyć się z tym, że oprócz pracy zawodowej ma się drugi etat kierowcy. Życie polega na wczesnym wstawaniu, późnych powrotach do domu i braku siły na korzystanie z uroków domu i ogrodu.

Zycie pod miastem Zycie pod miastem fot. Dariusz Borowicz / Agencja Wyborcza.pl

Podmiejskie dziecko, 25-letnia Agnieszka z Sękocina, 25 kilometrów od Warszawy

- Mieszkam na zamkniętym osiedlu oddzielonym od wsi lasem. Przeprowadziliśmy się tam, kiedy jeszcze nie chodziłam do szkoły. Ja i starszy brat do podstawówki chodziliśmy w Sękocinie. Do szkoły podwoziła nas mama po drodze do pracy do Warszawy. Zdarzało się, że po lekcjach musiałam siedzieć na świetlicy praktycznie do zamknięcia, aż ktoś mógł mnie odebrać. Najczęściej byłam ostatnim dzieckiem. Sama zaczęłam jeździć do gimnazjum, które było w sąsiedniej gminie. Problemem były natomiast wszelkie zajęcia pozalekcyjne. O ile angielski miałam w domu albo we wsi obok (w weekendy), to w tygodniu rodzice wozili mnie do Warszawy na karate. To był koszmar, bo zajęcia były wieczorami i w zasadzie nigdy już nie miałam na nie siły. Po dwóch latach jeżdżenia zbuntowałam się i przestałam chodzić na karate.

Dostałam się do liceum w Warszawie. Do szkoły jeździłam przynajmniej godzinę w jedną stronę. Żeby dojechać na 8:00 do szkoły i nie spóźnić się na lekcje, musiałam wstać przed szóstą rano, w autobusie byłam już o 6:30. W liceum zaczęłam się umawiać z koleżankami ze szkoły po lekcjach. Zawsze byłam pierwszą dziewczyną, która musi iść do domu. Posiedziałam z nimi godzinkę, maks dwie i musiałam wracać, bo później nie było już autobusów w stronę mojej wsi.

Miałam rok, kiedy wyprowadziliśmy się z Warszawy, ale mój brat rozpoczął podstawówkę jeszcze w szkole na Stegnach. Wraz z przeprowadzką musiał zmienić też klasę. To było dla niego bardzo trudne, musiał nagle wymienić wszystkich kolegów. W nowym miejscu nigdy nie miał takiej prawdziwej paczki przyjaciół. Brakowało mu miasta i samochodów, całego tego zgiełku. O ile ja lubiłam biegać po krzakach w lesie, o tyle on siedział przed komputerem.  Wyprowadził się z Sękocina przy pierwszej możliwej okazji i wrócił na Stegny. Ja nadal mieszkam z rodzicami.

Dużym plusem było dla mnie mieszkanie w lesie. Miałam plac zabaw, ale także w miarę bezpieczny, zamknięty za siatką kawałek własnego lasu, więc można było biegać, łazić po drzewach. Poza tym spokój, świeże powietrze.

Minusem na pewno były dojazdy. Nie wyobrażam sobie, że mielibyśmy chodzić do szkół w Warszawie od początku. Na szczęście mieliśmy możliwość pójścia do szkoły w Sękocinie. Codzienne podróże do Warszawy zaczęły się dopiero, jak już byliśmy więksi, ale i tak był to dramat. Nigdy nie zapomnę dnia, w który jechałam do liceum zimą i akurat spadł śnieg. Trzy godziny w autobusie w jedną stronę ciężko wymazać z pamięci.

Dzieci z podmiejskich domów Dzieci z podmiejskich domów fot: Jarosław Kubalski, Agencja Wyborcza.pl

Podmiejskie dziecko, 27-letnia Julia z Cedzyny pod Kielcami, 10 kilometrów od Kielc

Zanim wyprowadziliśmy się pod miasto, mieszkaliśmy w domu prawie w samym centrum Kielc. Podstawówkę miałam po drugiej stronie ulicy, okna naszego starego domu wychodziły na boisko szkolne. Na przerwach chodziłam do domu na kanapki, po lekcjach bardzo często odwiedzali mnie koledzy z klasy, w końcu mieszkałam najbliżej szkoły. Wszystkie domowe próby do teatrów czy akademii odbywały się u mnie w domu. Dobrze te czasy wspominam.

Mam dwoje starszego rodzeństwa, rodzice zdecydowali o kupnie większego domu. Siostra i brat byli już na studiach, ja szłam do gimnazjum. Dnia wyprowadzki nie kojarzę, to trwało jakiś czas. Pamiętam, że długo było tak, że ja z mamą zostawałam w starym domu, a tata z bratem już poszli do nowego i coś tam kończyli, szykowali, urządzali. Z wielkim oporem, ale na koniec i ja z mamą poszłyśmy do domku pod miasto. Miałam tam swój duży pokój z balkonem, nawet mi się podobał. Wcześniej dzieliłam pokój z siostrą na poddaszu, ale nie przeszkadzało mi to, jej i tak nigdy nie było, studiowała w Krakowie.

Dostałam się do gimnazjum w centrum Kielc. Nie było opcji, żebym od samego początku jeździła do szkoły sama autobusem. Zawsze się śmiałam i mówiłam, że tata został moim osobistym kierowcą. W tych latach prowadził swoją firmę, mógł sobie pozwolić na wyjścia z pracy w celu przywiezienia/zawiezienia mnie do szkoły, ze szkoły, na angielski, do koleżanki, na konie. Kiedy tata nie mógł, to woził mnie starszy brat, a kiedy brat miał zajęcia na uczelni, to podróżowałyśmy z mamą autobusem.

Czasami, kiedy tata odbierał mnie ze szkoły, zabierał też jakąś moja koleżankę do mnie do domu w odwiedziny. Ale to bardzo rzadko. Bo potem trzeba było tę koleżankę odwieźć do miasta, a tata był już zmęczony.

Zakolegowałam się z równolatkami z mojej wsi i całą jesień, wiosnę i lato, kiedy inni chodzili do kina, teatru, kawiarni, my wystawaliśmy na przystanku. Zimą też się wystawało, tylko strasznie zimno było. Paliło się papierosy, narzekało na życie, jedyną atrakcją był przejeżdżający co jakiś czas autobus. Każdy planował studia w mieście. Ja wybrałam Warszawę.

Po roku mieszkania pod miastem miałam tylko jedno marzenie - że zrobię prawo jazdy od razu, gdy tylko będzie to możliwe. Pierwsza w klasie miałam samochód i prawo jazdy, dostałam od taty stare, kilkunastoletnie Deawoo, zajeżdżałam ten samochód do końca liceum. W sumie na dobre mi to wyszło, bo jestem świetnym kierowcą. Odkąd skończyłam 18 lat, wszędzie jeżdżę samochodem. W aucie miałam wszystko: buty, ubrania, cieplejsze kurtki, kosmetyki, książki, derki dla konia, zimą wszystkie akcesoria do odśnieżania. Mogę powiedzieć, że żyłam w samochodzie. Jak widziałam sąsiadkę brodząca w śniegu w drodze na przystanek, to zawsze podwiozłam ją do Kielc. Przez to, że tak dużo i codziennie prowadziłam wóz, rzadko piłam alkohol, to akurat mi wyszło na zdrowie.

Nie cierpiałam z tego powodu, że nie mieszkam w mieście. Mnie uratował samochód, dzięki temu, że prowadziłam, mogłam bywać w mieście, spotykać się z koleżankami. Nie wyobrażam sobie jednak, jak wyglądałaby moja podstawówka, gdybym musiała do szkoły dojeżdżać autobusami. W podstawówce miałam dużo koleżanek, bardzo się razem trzymałyśmy, i w szkole, i po szkole, ale też wszystkie mieszkałyśmy w promieniu kilometra. Do dzisiaj dziewczyny, które poznałam w podstawówce, są moimi serdecznymi koleżankami.

Powinno cię również zainteresować: 1900 zł rocznie - tyle średnio kosztuje rodzica "darmowa" podstawówka dziecka. Na co idą te pieniądze?

Copyright © Agora SA