Mama z Belgii: Gdy szłam na zwolnienie miesiąc przed porodem, pytano się mnie, czemu tak wcześnie

Bohaterką naszego cyklu "Matka Polka za granicą" jest Anna Orlowska-Sas. Od 8 lat mieszka i pracuje w Belgii, a od niedawna, razem z mężem Belgiem, wychowują w Antwerpii synka. Czy macierzyństwo w Belgii może zaskoczyć?

Polki wychowują dziś swoje dzieci nie tylko w Polsce. Wiele z nich los rzucił do innych krajów. Tam założyły rodziny i prowadzą domy. O swoich doświadczeniach opowiadają w naszym cyklu "Matka Polka za granicą". Nasze cykle znajdziecie w każdą środę o 19 na serwisie eDziecko.pl i Gazeta.pl. Zapraszamy!

Zuzia Ałdycka, eDziecko.pl: Do Belgii wyjechałaś osiem lat temu, tuż po studiach za miłością z Erasmusa. Dziś jesteście po ślubie i macie półtoraroczne dziecko. Trudno jest być mamą w Belgii?

Być mamą w ogóle jest trudno. Nowa rzeczywistość tego nie ułatwia. Moim zdaniem Belgię i Belgów trudno jest zrozumieć. To kraj na tyle skomplikowany, że nie doczekał się nawet własnego stereotypu. Z jednej strony mamy rzeczy szokujące dla Polaków, jak eutanazja czy aborcja, które są legalne. Z drugiej strony Belg będzie całe życie chodził do jednej piekarni. Choćby była droższa, to i tak tam pójdzie, bo to JEGO piekarnia. Belg może studiować w wielkim mieście, ale po dyplomie i tak najchętniej wróci do swojego miasteczka lub wsi, blisko rodziców i dawnych znajomych. Mimo otwartości obyczajowej i wielokulturowości, są bardzo hermetyczną społecznością, z którą niełatwo się w pełni zintegrować. Mnie zajęło to kilka ładnych lat, jednak nadal są rzeczy trudne dla mnie do pojęcia. Zwłaszcza od kiedy zostałam mamą.

Na przykład?

Było mi trudno skonfrontować wzorzec wychowania dziecka wyniesiony z domu z zastaną rzeczywistością. Schody zaczynają się od najbardziej prozaicznych spraw. Na przykład w przedszkolu dzieci nie noszą kapci, tylko biegają cały czas w tych samych butach, nie myją zębów po obiadku, nie ma "cioci Krysi", która nalewa zupę z wazy, tylko każdy przynosi swoje kanapki. Przez te drobne rzeczy zaczynasz wątpić, czy to, co wyniosło się z domu, jest słuszne.

Belgowie mają inny pogląd na rodzinę?

Pobyt tutaj uświadomił mi, jak bardzo ważne są dla Polaków rodzinne wartości. Ciąża, dzieci, bliscy - to wszystko jest dla nas tak oczywiste, że nawet tego nie zauważamy. W Belgii ciąża i dzieci nie są dla wszystkich sensem życia. Nikt tu nie zada przy świątecznym stole pytania: "No, a kiedy dziecko?". Dziecko możesz mieć albo nie. To twoja sprawa. Takie podejście przekłada się na społeczny odbiór ciąży. Pierwszeństwo przy kasie? Specjalna kolejka w sklepie? To coś, co tutaj nie istnieje. W porównaniu z Belgijkami polskie kobiety w ciąży są niemal noszone na rękach.

Ciężarne nie mają żadnych przywilejów?

W praktyce ze dwa razy ludzie sami z siebie przepuścili mnie w sklepowej kolejce, gdy widzieli, że jestem w ciąży. Raz obsługa przyniosła mi stołeczek, jak zrobiło mi się gorzej i szukałam miejsca, gdzie mogłabym chwilę odpocząć. Jednak specjalnych rozwiązań systemowych czy nawet specjalnego traktowania, wykraczającego poza zwyczajną uprzejmość, nie ma.

W pracy też nie ma żadnych ułatwień?

Z wyjątkiem kobiet pracujących z dziećmi lub pracujących w niebezpiecznych warunkach, trzeba pracować do tygodnia przed porodem. Ja, mając pracę biurową, przestałam pracować w 36. tygodniu ciąży. Zwyczajnie nie mieściłam się już za kierownicą i trudno było mi się przemieszczać. Zaczynałam dziewiąty miesiąc, a zarówno koleżanki, jak i koledzy z biura dopytywali się, dlaczego tak wcześnie rezygnuję.

W polskiej rzeczywistości to nie do pomyślenia!

To dopiero wierzchołek góry lodowej. W Belgii jakiś czas temu te same przepisy obowiązywały także pracownice fizyczne. Wyobraź sobie więc sprzątaczkę w dziewiątym miesiącu, która na kolanach zmywa podłogę. Teraz, pracując fizycznie, ma się obowiązek pójść na zwolnienie siedem tygodni przed porodem.

To chyba dobrze.

Dobrze, ale medal ma dwie strony. Podobnie jak wszystkim kobietom w ciąży, czas na zwolnieniu przed porodem odliczany jest od urlopu macierzyńskiego.

Jak to?

Im wcześniej kończysz pracę przed porodem, tym więcej zabierane jest ci z urlopu macierzyńskiego. Ja przestałam pracować miesiąc wcześniej i ten miesiąc został mi odliczony z mojego urlopu macierzyńskiego, który wynosi w Belgii szalone 15 tygodni. Mogłam więc być z dzieckiem w domu jedynie przez trzy miesiące.

I potem co? Ledwo kończy się połóg i już do pracy?

Po wykorzystaniu urlopu macierzyńskiego można skorzystać z tzw. urlopu rodzicielskiego (ouderschapsverlof), który trwa cztery miesiące i jest płatny.

Jaka to kwota?

Jeśli pracowało się na pełen etat, dostaje się stałą stawkę w wysokości około 500-600 euro na miesiąc. To mniej więcej 1/3 średniej pensji. Po zakończeniu urlopu rodzicielskiego przez trzy kolejne miesiące pracodawca nie może zwolnić cię z pracy. Co ważne jednak urlopu rodzicielskiego nie trzeba brać w całości, a można nim elastycznie dysponować. Wiele kobiet, które znam, wraca do pracy tylko na trzy dni w tygodniu albo bierze miesiąc wolnego, a potem wraca na do pracy na cztery piąte etatu. Popularne jest też zachowanie sobie ouderschpasverlof na czas wakacji. Niestety, dyżurujące w tym czasie przedszkola nie są tutaj oczywistością.

Istnieje też coś, co nazwałabym odpowiednikiem urlopu wychowawczego. To tijdskredit, czyli zatrzymanie się w pracy. W ciągu całej swojej kariery zawodowej można wykorzystać 51 miesięcy takiego urlopu. Jeśli wykorzystasz to wszystko na jedno dziecko, to przy następnym nie będziesz już miała takiej możliwości. W trakcie tijdskredit otrzymuje się zasiłek, ale jest on niższy niż przy urlopie macierzyńskim i zależy od twojej indywidualnej sytuacji. Co ważne, żeby mieć prawo do urlopu wychowawczego czy rodzicielskiego, musisz być zatrudniona (w tej samej firmie!) odpowiednio rok lub dwa lata.

Korzystanie z tijdskredit to popularne rozwiązanie?

Widziałam może jeden czy dwa takie przypadki, a dodam, że pracuję od wielu lat w dziale HR. Zwyczajnie sytuacja ekonomiczna nie pozwala na takie rozwiązania.

Skoro Belgijki szybko wracają do pracy to, co dzieje się w tym czasie z ich dziećmi?

Najpopularniejszą z opcji są żłobki. Są placówki zarówno prywatne, jak i państwowe, jednak niezależnie od nazwy, tak samo trudno się do nich dostać. Średnio na miejsce czeka się rok. My zapisywaliśmy dziecko do żłobka, gdy byłam w pierwszym trymestrze. To wydawało mi się wtedy wcześnie, ale potem osobiście poznałam parę, która rezerwowała miejsce, choć kobieta nie była jeszcze w ciąży.

Miałaś wątpliwości, oddając do żłobka kilkumiesięczne dziecko?

Ogromne. To był bardzo trudny czas. Casper miał wtedy około pół roku! Dla Belgijek jest to równie trudne, a oddają jeszcze młodsze maluchy. Wiele kobiet ma potem problem z pracą. To nierealne być i świetną matką, i tak samo wydajnym pracownikiem zaledwie kilkanaście tygodni po porodzie. Nie ma jednak rozwiązań systemowych, żeby móc działać inaczej. Z jednej strony krótkie urlopy, z drugiej strony same żłobki nie chcą przyjmować starszych dzieci.

Starszych, czyli w jakim wieku?

W naszym żłobku powiedziano nam, że raczej nie przyjmują dzieci starszych niż pół roku. Gdy to usłyszałam, prawie się popłakałam. Myślałam: "barbarzyństwo". Chciałam wyjść i znaleźć inną placówkę. Potem okazało się jednak, że większość żłobków kieruje się takimi zasadami, bo - jak tłumaczą - w szóstym miesiącu pojawia się lęk separacyjny i bardzo trudno jest zaadaptować się dziecku w nowym środowisku. Teraz jestem zadowolona, ale wtedy mnie to przerażało. Widzę, że mój syn ma dobrą opiekę i  belgijskich kolegów, którzy - co śmieszy mnie najbardziej - wykrzykują w szatni po polsku "buty, buty". 

Jak w takim układzie wygląda podejście do karmienia piersią? To musi być bardzo trudne, skoro wraca się do pracy trzy miesiące po porodzie.

W szpitalu bardzo promują karmienie piersią. Był u mnie nawet konsultant laktacyjny. Co ciekawe, mężczyzna. Gdy jednak okres urlopu macierzyńskiego się kończy, z karmieniem jest bardzo ciężko. Owszem, pracodawcy gwarantują przerwy na ściąganie pokarmu (jeśli przedstawisz zaświadczenie od lekarza, że karmisz) oraz powinni zapewnić pokoje laktacyjne (czyli po prostu wolny pokój). W praktyce jednak nigdy nie widziałam, żeby ktoś z nich korzystał. A pracowałam w kilku firmach.

To jak kobiety sobie radzą?

Dziewczyny często odciągają pokarm w domu albo wybierają karmienie mieszane - ja tak robiłam kilka miesięcy. Moja koleżanka karmiła swoją córkę wyłącznie piersią, już pracując. Było to możliwe, bo miała żłobek koło biura i wychodziła z pracy do małej co kilka godzin. To był hardcore. Dała tak radę miesiąc. W praktyce mam wrażenie, że większość kobiet wygasza laktację przed powrotem do pracy.

W Polsce opłata za prywatny żłobek - a tylko do takiego ma dostęp sporo rodziców - może pochłonąć prawie całą pensję. W Belgii żłobki też są takie drogie?

Walka o miejsca jest właśnie w dużej mierze podyktowana względami ekonomicznymi. Czesne za pobyt dziecka w żłobku przez pięć dni w tygodniu stanowi mniej więcej 1/3 średniej pensji. Z reguły jest to jeszcze niższa kwota, bo często belgijscy rodzice - zwłaszcza na samym początku - oddają dziecko na trzy dni w tygodniu.

I co się dzieje z dzieckiem w pozostałe dwa dni?

Powszechną praktyką jest oddawanie dziecka do dziadków. Jeden dzień spędza u jednej rodziny, jeden u drugiej.

Dziadkowie nie buntują się?

Nie, wręcz przeciwnie. Z jednej strony mogą spędzić czas z ukochanym wnukiem, z drugiej - jak powiedziała moja teściowa - mogą znów cieszyć się rodzicielstwem. Niektórzy mogą przeżyć je w pełni po raz pierwszy. Za ich czasów nie było urlopów rodzicielskich czy powrotu do pracy na mniejszy etat. Kobiety albo wracały od razu do pracy, albo w ogóle przestawały pracować. Wiele więc nie miało możliwości, by nacieszyć się czasem z niemowlęciem. Dla Belgów dziadkowie zajmujący się jeden czy dwa dni dzieckiem to już niemal część kultury. 

Instytucja babci i dziadka to nieoceniona pomoc niezależnie od szerokości geograficznej.

Tak, tutaj do instytucji babci i dziadka dodałabym jeszcze instytucję cioć i wujków. Ponieważ w Belgii nie istnieje coś takiego jak zwolnienie na dziecko, każda para rąk - zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym - to nieoceniona pomoc.

Jak to nie ma zwolnień? To, co się dzieje w sytuacji, gdy dziecko jest chore?

Istnieje coś w stylu bezpłatnego urlopu na żądanie. Do 10 dni w skali roku, ale i tak trzeba u pracodawcy złożyć zaświadczenie od pediatry. Jeśli więc dziecko choruje, zwykle szukasz opiekuna wśród krewnych i znajomych.

A jak się nie uda?

Jak się nie uda, to masz spory problem. Wtedy trzeba szukać płatnej opieki, a to tanie nie jest. Mając zaświadczenie od lekarza, możesz prosić kasę chorych o przydzielenie kogoś do opieki w niższej cenie. Kto jednak szukał kiedyś niani, wie, że znalezienie tej jedynej trwa dużo czasu. A tego znowu nie ma, gdy dziecko budzi się w poniedziałkowy poranek z gorączką 39 stopni.

To pewnie spory stres.

Tak jest w istocie. Polskie mamy nawet nie wiedzą, jak mają dobrze!

A co w takim razie oceniasz pozytywnie?

Na pewno opiekę medyczną i okołoporodową. Przez całą ciążę chodzi się do jednego ginekologa i, co najważniejsze, w większości przypadków to właśnie ten ginekolog będzie odbierał poród. Są też pewne różnice w podejściu lekarzy. Po pierwsze - szczepienia. Jest jedno zalecane szczepienie w ciąży (nie jest obowiązkowe, ale lekarze przepisują je właściwie automatycznie), to kombinacja szczepień na błonicę, tężec i krztusiec. Co ważne, poleca się zaszczepić nie tylko matkę, lecz także najbliższych, którzy będą zajmowali się dzieckiem. Zachęca się też dodatkowo do szczepień przeciw grypie. Po drugie w pełni refundowane są badania genetyczne. Test NIPT, określający ryzyko wad wrodzonych u płodu, to normalnie koszt około 500 euro. A po trzecie, program in vitro jest jednym z najlepszych w Europie. Państwo finansuje aż do sześciu podejść. Może dlatego problem bezpłodności nie jest tu tematem tabu.

Polskie porodówki często pozostawiają wiele do życzenia. Jak to wygląda w Belgii?

Mając z tyłu głowy historie koleżanek z polskich porodówek, trochę się bałam. W Belgii warunki mnie zaskoczyły. Standard jest bardzo wysoki. Sale są maksymalnie dwuosobowe. Za jedynkę trzeba dopłacić, ale to proporcjonalnie nieduża kwota. Często pokrywa ją dodatkowe ubezpieczenie szpitalne, zwykle zapewniane przez pracodawcę. W salach znajduje się telewizor, specjalnie przystosowana łazienka, a nawet kanapa dla taty, który może zostawać na noc, jeśli masz pokój jednoosobowy. Posiłki były tak smaczne, że aż nie chciałam wracać do domu (śmiech). Dużą wygodą w wielu belgijskich szpitalach jest także możliwość zarejestrowania dziecka od razu na miejscu. Przedstawiciele urzędu mają w nich zwykle swoje biura, w których można wszystko załatwić od ręki.

Na taką opiekę może liczyć każdy, czy to luksusy tylko dla osób z prywatnym ubezpieczeniem?

W Belgii nie ma takiego monolitycznego państwowego tworu na kształt polskiego NFZ. Istnieje kilka instytucji zbliżonych do dawnych polskich kas chorych. Każdy wybiera sobie swoją sam (w końcu to Belgia, więc nie można nikomu nic narzucić). Każda kasa chorych oferuje inne pakiety, jednak zasada jest z grubsza ta sama: idzie się do lekarza, płaci za wizytę, a ubezpieczalnia zwraca pieniądze (lub ich część)  według ustalonej stawki w twoim pakiecie. Publiczna opieka medyczna nie jest więc całkowicie bezpłatna. Co najważniejsze z punktu widzenia pacjenta, kasy chorych walczą ze sobą o klienta. Jedni oferują darmowy wózek, inni bon do sklepu z zabawkami. 

Wygląda na to, że belgijskie mamy na porodówkach nie mają tak źle.

Rodziłam 20 godzin i miałam okazję poznać trzy zmiany personelu. Za każdym razem otaczano mnie ogromną życzliwością. Położne były przy mnie prawie cały czas. To samo po porodzie. Gdy powiedziałam, że chcę karmić piersią, zapisywały sobie godziny karmienia i przychodziły do mnie o wyznaczonej porze, by pomóc przystawić mi syna do piersi. Także w nocy. A ponieważ w Belgii nie ma czegoś takiego jak szkoły rodzenia, to uczyły też mnie i męża kąpać, przewijać i pielęgnować pępek synka.

Nie ma szkół rodzenia? Belgowie nie podskakują z żonami na piłkach, przewijając lalki?

W ramach swojego ubezpieczenia można skorzystać z wizyty u fizjoterapeuty, który może pomóc zwalczyć dolegliwości ciążowe, zalecić ćwiczenia, czy też nauczyć technik łagodzenia bólu porodowego. Belgowie lubią być niezależni, a przy tym nie afiszują się z emocjami, nie narzucają nikomu poglądów, więc szkoły rodzenia wydają mi się sprzeczne z ich mentalnością. Tutaj ciężarna nie doświadczy raczej natarczywego głaskania brzucha czy tzw. złotych rad od cioć i wujków. To leży w ich tradycji i kulturze, do której są bardzo przywiązani. 

A jak w takim razie w tej rzeczywistości wygląda bycie rodzicem. Są kawiarenki dla dzieci i rodziców, place zabaw?

Mam wrażenie, że w porównaniu z Polską czy Niemcami, mniej jest miejsc przyjaznych dzieciom. Na budowanie placów zabaw nie ma już za specjalnie miejsca, bo jest bardzo duże zagęszczenie ludności. Istnieje też niewiele restauracji, gdzie spokojnie możesz zjeść obiad z dzieckiem, zwłaszcza małym i ruchliwym. Przewijaki w knajpach? To rzadkość. Patrząc po sobie i swoich znajomych, myślę, że zapotrzebowanie na takie miejsca jest duże. Z drugiej strony dla Belgów zabieranie dziecka wszędzie ze sobą, nie jest tak oczywiste, jak w Polsce.

Wysyłanie bliskim specjalnych kartek pocztowych po narodzinach dziecka to belgijska tradycja.Wysyłanie bliskim specjalnych kartek pocztowych po narodzinach dziecka to belgijska tradycja. Archiwum prywatne

Co więc jest dla Belgów oczywiste? Mają własne tradycje związane z celebrowaniem narodzin, rodzicielstwa?

Jest kilka. Na przykład Belgowie zawsze wybierają chrzestnych dla swoich dzieci, tzw. meter i peter, nawet jeśli nigdy nie planują ochrzcić dziecka. To funkcja honorowa. Co ważne, na matkę i ojca chrzestnego należy poprosić jeszcze przed narodzinami. Zwykłe pytanie nie wystarczy. Im ciekawiej, tym lepiej. Jest dużo firm, które oferują przeróżne gadżety na tę okazję. My siostrze mojego męża wręczyliśmy kubek z retro napisem "Yes, we can". W środku włożyliśmy zrobiony przez nas plakat, na którym mniejszy szturmowiec z "Gwiezdnych wojen" pyta większego: Wil jij mijn meter zijn, czyli: Czy zostaniesz moją mamą chrzestną. 

 

Poza tym typowo belgijska, ale dla Polaków może trochę szokująca, może być tradycja wysyłania do rodziny, przyjaciół, a nawet dalszych znajomych kartek (geboortekaartjes) po przyjściu na świat dziecka. Umieszcza się tam datę narodzin, czasem zdjęcia, ale najważniejsze: adres sklepu, gdzie zrobiło się swoją listę prezentów lub numer konta tzw. na pampersy.

Jak to numer konta?

Numer konta, na które ludzie mogą przelać pieniądze w ramach prezentu z okazji narodzin dziecka. Ja sama byłam najpierw bardzo oburzona. Myślałam: "Jak można narzucać ludziom, jakie prezenty mają kupować?!" Tymczasem dla nich to jest całkowicie naturalne. Dowód? Gdy my wysłaliśmy kartki z niewielkim opóźnieniem, to szybko rozdzwoniły się telefony od rodziny, w którym sklepie mamy naszą listę. Bardzo chcieli coś kupić, ale przecież to MUSIAŁO być z listy. "Najgorsze, co może być", to podarowanie nietrafionego prezentu.

Przynajmniej nie ma rywalizacji, kto kupi lepszy prezent.

Rywalizacja jest, ale na innym obszarze. Każdemu zależy, by kartki, które wysyła, były jak najbardziej oryginalne. Wyrażały charakter rodziców. Poza tym po narodzinach dziecka odwiedzają cię znajomi z prezentami. Trzeba im dać w podziękowaniu, na koniec wizyty, drobny słodki podarunek (suikerbonen). Coś podobnego do prezentów dla gości, wręczanych w Polsce weselnikom. Belgowie wymyślają więc piękne pudełeczka czy fikuśne woreczki na te kilka migdałów w polewie. Poza tym rodzice prześcigają się, kto zrobi najbardziej oryginalną i kreatywną listę prezentów. Teraz bardzo modne jest umieszczać na takiej liście prezenty z drugiej ręki.

Moment, kupuje się na prezent używane zabawki?

Może nie zabawki, ale przewijak, kojec, drugie łóżeczko do postawienia u dziadków czy leżaczek - tak. To jest bardzo modne. Istnieją specjalne sklepy i portale z używanymi rzeczami. Sama jestem na Facebookowej grupie, gdzie kupiłam synowi wypchany wór ubrań za 25 euro czy prawie nowe przewijaki za 10 euro. Na początku trochę mnie to dziwiło, ale tu jest to tak oczywiste, że sama szybko zachwyciłam się tym trendem. 

Są jeszcze jakieś rzeczy, których polskie mamy mógłby się nauczyć od belgijskich mam?

Belgowie są bardziej wyluzowani. I chyba łatwiej dają sobie pomoc. Na porządku dziennym jest zatrudnienie kogoś do sprzątania. My, matki Polki, zapinamy dzieci pod szyję, poimy tranem i syropem z cebuli. Martwimy się, żeby tylko nie zmarzło. Tutaj dzieci biegają po dworze porozpinane, bez czapek. Bez czapek! Moja polska krew się burzy. Tego nie potrafię przeskoczyć. Moje biega w czapce. I to się nie zmieni. Przynajmniej do 18-tki!

***

Poprzedni odcinek cyklu "Matka Polka za granicą" znajdziesz tutaj: Matka o życiu w Izraelu: Mówi się tutaj często: "Nie bądź zimna jak Polka" lub "Nie narzekaj jak Polka"

Zobaczcie, jak wyrobić dziecku dokumenty:

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA