Paulina Smaszcz-Kurzajewska: Nie tylko ja musiałam poradzić sobie ze stratą dzieci

- Zaszłam w drugą ciążę, ale urodziłam martwe bliźniaki. Niełatwo było wytłumaczyć kilkuletniemu synowi, dlaczego wróciłam ze szpitala sama. Zostały mi tylko piersi pełne mleka - w naszym cyklu Mamy Moc Paulina Smaszcz-Kurzajewska opowiada o swojej drodze do macierzyństwa i o tym, że w każdym jego momencie jest czas na to, aby zadbać o siebie.

Angelika Swoboda: Powiedziała pani niedawno, że życie kobiety zaczyna się nie po czterdzieste, ale po czterdziestce piątce.

Wiem, co mówię, bo mam 46 lat. W tym wieku kobiety zwykle nachodzi refleksja: a może by coś zrobić dla siebie? Zastanawiają się: czy chcę, żeby tak zostało? Czy jednak chcę coś zmienić, poprawić?

Pani chce?

Prowadzę szkolenia motywacyjno-kompetencyjne, mam dwie firmy i fundację. Kocham to robić i chcę to robić już zawsze. Ta myśl jest cudowna. Owszem, wiele osób mnie pyta: czy czujesz, że odniosłaś sukces?

I co pani odpowiada?

Mówię: "Hej, dla każdej z nas sukcesem jest co innego". Dla mnie przede wszystkim to, że udało mi się mieć dzieci, bo przy endometriozie, na którą cierpię i przy wrodzonej hemofilii, był to ogromny problem.

To, że mam dwóch synów, z których jestem dumna i to, że mamy dobry kontakt, właśnie oznacza dla mnie sukces. Przy okazji jeszcze udało mi się wybrać na ojca świetnego partnera, bo Maciek jest wspaniałym  ojcem.

Wasze starania o dzieci nie były łatwe.

To była walka, i to niezwykle trudna. Najpierw, w 1997 roku na świat przyszedł Franek. W 2004 roku zaszłam w drugą ciążę, ale urodziłam martwe bliźniaki. W szóstym miesiącu ciąży. Niełatwo było wytłumaczyć kilkuletniemu dziecku, dlaczego wróciłam ze szpitala sama. Gdy do niego jechałam, miałam już wielki brzuch, a potem zostały mi tylko piersi pełne mleka. Dla Franka ta sytuacja też była ciężka.

Dwa lata później znów zaszła pani w ciążę, i znowu w mnogą.

Usłyszałam wtedy, że szanse na szczęśliwy finał są niewielkie. Nie poddałam się, ale przeżywałam ciężkie chwile. Julek przeżył, dziś ma 13 lat. Zdarza się, że ktoś go zapyta: "Ty masz brata bliźniaka". Odpowiada: "Nie, ja mam starszego brata". Nie jest mu łatwo.

Nie jest więc tak, że tylko ja musiałam sobie poradzić ze stratą dzieci. Mój mąż i synowe też musieli. Choć wiadomo, że to ja czułam te serca pod swoim… Gdy się rodzi martwe dzieci, widzi się, jaki mają kolor włosów, jak wyglądają…

Poszła pani na terapię?

Poszłam i się do tego przyznaję. Zresztą podziwiam kobiety, które też tego nie ukrywają. Depresja jest chorobą nawracającą, trzeba o niej mówić. Kiedy czuję, że życie bierze mnie za bary, idę to terapeuty. Nie wstydzę się tego. Nie ma się co łudzić, że wszystko się samo ułoży, gdy życie staje się nie do zniesienia. Nie ułoży się, wiem to.

Pierwszą depresję złapałam w liceum. Borykałam się z poczuciem niskiej wartości, bo moi rówieśnicy mieli fajne domy, a ja nie. Potem było mi ciężko, gdy straciłam dzieci. Dziś już potrafię dostrzec symptomy depresji i wiem, jak się leczyć. Nie czytam forów czy rad w internecie, tylko idę do specjalisty.

Nie bała się pani kolejnej ciąży i kolejnych poronień?

Miałam genialnego lekarza, Tomka Zająca, który powiedział mi: "Paulina, próbuj. Masz jeszcze szanse, to uleczy i ciebie, i twoją rodzinę". I rzeczywiście, kiedy w naszym domu pojawił się Julek, wszyscy czuliśmy ogromną radość. Franek wręcz nie chciał go wypuścić z rąk. Moje dzieci, moja rodzina, wynagrodziły mi w życiu wiele. Choć stratę czuję i będę czuć już zawsze.

Trudno mi powiedzieć, jak by wyglądało moje życie bez synów. Najpewniej wyjechałabym na misję. Nigdy nie skrytykuję kobiety, która nie ma dzieci. Co ja mogę wiedzieć o jej emocjach? Ale i nie pozwalam, żeby - jako matkę - oceniały mnie osoby, które nie są rodzicami. Mówię wtedy: "Nie masz dzieci, to się nie wypowiadaj".

Tak mnie wkurza, że dziś wszyscy wszystkich oceniają. A niby kto im dał do tego prawo? Pamiętam sytuację, gdy w telewizji występowała pewna diwa. Moi synowie komentują: "Jaka głupia!". Zdenerwowałam się i pytam: "Znasz ją, rozmawiałeś? Jak nie, to się nie wypowiadaj".

Nigdy nie skrytykuję kobiety, która nie ma dzieci. Co ja mogę wiedzieć o jej emocjach?Nigdy nie skrytykuję kobiety, która nie ma dzieci. Co ja mogę wiedzieć o jej emocjach? fot: Marek Straszewski

Jak sobie pani radzi, gdy przychodzą gorsze dni?

Powtarzam kobietom: "Przestańcie kłamać, gdy lecą wam łzy, że macie alergię". Powiedzcie: "jest mi źle, jestem smutna, ktoś mnie skrzywdził".

Ja patrzę na siebie w lustrze z szacunkiem, nie z obrzydzeniem. Gdy jest mi źle, idę spać albo słucham muzyki i czytam. Ostatnio nową powieść Remigiusza Mroza pt. "Iluzjonista", lubię też reportaże Mariusza Szczygła.

Gdy mam gorsze dni, chodzę w dresie, czasem coś ugotuję. Pójdę na spacer z psem, poprzytulam go, pogłaszczę kota. A potem Julek wraca ze szkoły, ciągle uśmiechnięty. Myślę: "Jaki on mądry, lubi czytać, zupełnie jak ja". To bardzo wrażliwa, artystyczna dusza. Szczery dzieciak, otwarty na ludzi. Pożartuje, pośmieje się, rzuci komplement. Trochę jak ja.

Franek ma 22 lat, mieszka i studiuje za granicą, jest podobny do taty. Bardzo zadaniowy i pracowity. Podziwiam go za determinację, siłę i umiejętność rozmowy z ludźmi.

Jest pani wymagającą mamą?

Julek dziwił się kiedyś: "Mamo, rodzice moich kolegów chcą, by mieli same piątki i świadectwa z czerwonym paskiem. A ty nie". Bo ja nie jestem mamą z misją. Julek wracał ze szkoły i skarżył się, że źle mu poszło. Pytam, co dostałeś, a on, że czwórkę. Ja na to: "Dziecko, to rewelacja!". Uważam, że nie oceny się liczą, ale to, jak umiemy zdobytą wiedzę wykorzystać. Czy ktoś nas pyta, przyjmując do pracy, jaką ocenę dostaliśmy na magisterce?

To zasada, która dotyczy obu synów. Zresztą obaj czasem mieli do mnie pretensje. Mówili: "Mamo, chcielibyśmy, żebyś była taka sama jak inne mamy". A ja byłam trochę inna. Aż w końcu to zaakceptowali.

Nie mieli wyjścia, jak mają mamę petardę. Właśnie pod takim hasłem prowadzi pani szkolenia.

Powiem tak – staram się być najlepszą mamą, jaką tylko potrafię. Czasem tłumaczę moim synom: "Słuchajcie, nie będę idealna. Ale się staram". Każda z nas jest zawsze czymś poraniona, ale ważne jest, żeby wyciągać wnioski z tego, co się wydarza.

"Kobieta petarda" nie jest cały czas nakręcona jak króliczek na baterie. Ona jest świadoma, że uruchamia swoje zasoby. Jeśli komunikuje coś do świata, to robi to świadomie, podobnie jak do męża czy do siebie. Z ironią czy sarkazmem. Nie niszczy innych kobiet, nie podkrada mężów, nie rozbija rodzin. I nie jest skromna, bo skromnym to się powinno być w przedszkolu.

"Kobieta petarda" o siebie dba, robi badania profilaktyczne. Bo jest potrzebna rodzinie. Jak ja, która zajmuję się jeszcze moimi synami, a także już rodzicami, którzy w tym kraju nie mają szans na godną starość.

Ale nie jest idealna?

Bywa ostra i wymagająca, ale w pełni świadomie. Po czterdziestce nie powinno nas już interesować byle co, byle jak, byle gdzie i z byle kim. Bo został nam już kawałek życia. Wie pani, przecież nie mam pewności, że dzisiaj po szkoleniu gdy wyjdę z hotelu, na przykład nie spadnie na mnie cegłówka, prawda?

Odpukać.

Odpukać, oczywiście. Kilka moich przyjaciółek w tym wieku już odeszło. Przez lata mi mówiła jedna czy druga: "Wiesz Paulusiu, ja będę szczęśliwa, jak jeszcze osiągnę to i tamto". Więc pytam dziś: "No i co?". Nie osiągnęły tego, co zamierzały i umarły nieszczęśliwe. Chodzi więc o to, żeby każdy dzień, niezależnie od tego, czy mamy 25, 35, 45 czy 65 lat był rzeźbiony przez nas, naszymi wyborami. Żebyśmy nie zamartwiały się tym, na co nie mamy wpływu i nie uprawiały czarnowidztwa: "Co się wydarzy za 5 lat, a co będzie za 10?". Te czarne myśli przysłaniają nam rzeczywistość. I sukcesy.

Wszystkie panie, które przychodzą na moje szkolenia, mają jeden problem: porażkę przeżywają przez parę lat. A sukces, niezależnie od tego czy jest mały, czy większy - pięć minut. Kompletnie nie pozwalają sobie na radość z tego, co udało im się osiągnąć.

Tymczasem każda z nich na pewno ma na koncie jakiś sukces. Dla jednej będzie to wyjście z trudnego domu, dla innej pokonanie alkoholizmu męża – poznałam niedawno na szkoleniu taką panią. Jej mąż jest niepijącym alkoholikiem już od pięciu lat.

Pani, czego nie ukrywa, pochodzi z biednej rodziny. Ciężką, wieloletnią pracą osiągnęła pani także sukces materialny.

A wie pani, że niewiele osób to dostrzega? Niektórym się wydaje, że wychodzę rano do ogrodu, a tam, zamiast porzeczek, rosną banknoty.

Denerwuje to panią?

Ja mam tonę energii, milion przytulasów i kocham być dobra, ale bywa, że uruchamiam swoje czarne podniebienie i pazury. Oj, potrafię być bardzo asertywna, bardzo agresywna i bardzo trudna.

Na przykład kiedy?

Gdy czuję, że ktoś mnie oszukuje, jest nielojalny. Na przykład daję pracownikowi możliwość rozwoju, pasję i wiedzę, a on nie dostrzega, że to przywilej. Głupoty też nie akceptuję, ale z nią się w ogóle nie mierzę. Szkoda mi czasu.

Czuje się pani atrakcyjną kobietą petardą?

Mój dziadek Zygmunt mawiał: "Wiesz Pauluś, jedni lubią śliwki, a inni wolą dziwki". Tłumaczył, że jedni będą się mną zachwycać, drudzy będą uważać, że jestem okropna. I trudno, mają wybór. Zresztą zdradzę pani, że dziś dla wielu młodych mężczyzn 40-tki i 50-tki są bardziej atrakcyjne niż 20-latki.

A spotyka się pani z opiniami – a co z niej za kobieta petarda? Skończyła czterdziestkę, małżeństwo jej się posypało, dzieci niedługo zaczną swoje własne życie.

Jeśli ktoś tak o mnie myśli, to jego sprawa. Choć przyznam, że dla mnie cenne są opinie kilku naprawdę bliskich, sprawdzonych przyjaciół oraz autorytetów. Wnikliwie je analizuję i wyciągam wnioski.

Jestem dojrzałą kobietą, która doskonale wie, czego chce. Potrafię odmówić, gdy jakiś projekt mi nie odpowiada. Synów wyposażyłam w wędki i będę szczęśliwa, jak stworzą udane związki. Nadal mówią, że mnie kochają, co mi daje mnóstwo energii. Nie obciążam ich jednak swoimi problemami.

Mam, jeszcze, fantastycznego męża, który, co będę podkreślać, jest cudownym ojcem. Uczucie się wypaliło, ale wciąż mamy świetne relacje, spotykamy się, chodzimy w dziećmi na obiady. Nikt do nikogo nie ma pretensji.

Mówi pani o rozstaniu z ogromną klasą.

Nie jesteśmy już z Maćkiem razem, ale nadal jesteśmy rodziną. Zawsze będę mówić o nim z szacunkiem. Gdy któreś z nas, czy Maciek, czy ja zbuduje swoje życie na nowo, myślę, że będzie pełna akceptacja.

Poza tym, ja się ciągle uczę, jak być tą kobietą petardą. Jak położę się do trumny, a jestem córką trumniarza, to chciałabym powiedzieć do siebie: "Paulina, umierasz, ale miałaś fantastyczne życie".

Nie wiedziałam, że jest pani córką trumniarza.

I wcale tego nie ukrywam. Mój brat się wstydził, mówił, że nasz tata robi domki. Ja nie.

Paulina Smaszcz - KurzajewskaPaulina Smaszcz - Kurzajewska fot: Marek Straszewski

Paulina Smaszcz-Kurzajewska. Dziennikarka, specjalistka od komunikacji, mentorka, trenerka autoprezentacji i rozwoju osobistego. Prowadzi warsztaty "Kobieta petarda". Jest doktorantką Uniwersytetu Humanistyczno-Społecznego SWPS. Ma dwóch synów: 22-leniego Franciszka i 13-letniego Juliana. 

Wszystkie wywiady opublikowane w cyklu Mamy Moc do przeczytania pod tym linkiem.

Czytaj również wywiady z cyklu Taty Moc:

Więcej o:
Copyright © Agora SA