Frustracja

Agnieszka wróciła do pracy i świat się skomplikował. To znaczy skomplikował się dla mnie, bo dla niej raczej się uprościł...

Czuję, że się duszę. Że wszystko przychodzi mi z trudem. Że walczę. O wszystko i ze wszystkimi. Ciągle tylko gnam, a i tak się nie wyrabiam.

Nic już mnie nie cieszy. I gdziekolwiek spojrzę, to klęska: w pracy, z żoną, z dziećmi.

W pracy, bo mam wrażenie, że mniej mam na nią czasu. To znaczy z Frankiem zostaje niania, a Tosia już chodzi do przedszkola, ale trzeba ją przecież odebrać, a potem z nią zostać w domu, bo nie chce być z nianią. A nawet jakby chciała, to trzeba niani dopłacić, a skąd wziąć na to kasę?

No i co z tego, że Aga wróciła do pracy? Co z tego, że będzie zarabiać i teoretycznie - jeśli chodzi o pieniądze - powinno się zrobić luźniej? A skąd ja mam to niby wiedzieć, że tak się rzeczywiście stanie? Przecież jej płacą, dopiero gdy coś opublikuje. A jak będzie miała złą passę, jak ja?

Denerwuję się, że nie zarobię. A jak się denerwuję, to nic mi nie wychodzi. No, to pracuję po nocach, żeby przełamać stres, dogonić czas, którego mi wciąż brak. A wynik taki, że jestem niewyspany. Czyli drażliwy, łatwo się wkurzam i brak mi cierpliwości. Co rykoszetem trafia w Agę, w dzieci. No i we mnie, rzecz jasna.

No i jak tu mieć dzieci w tym kraju, gdy nikt nic nie pomaga?!

Spokojnie, miliardy przed tobą dały sobie radę.

Pomyśl o tych, co samotnie wychowują dzieci. O tych, co nie mają dziadków, stracili pracę, zdrowie.

Myślę i nie przechodzi.

Beznadziejny, po trzykroć beznadziejny, ja!

Beznadziejny pracownik!

Beznadziejny mąż!

Beznadziejny tata!

Tęsknię za tym prostym, dwubiegunowym światem, gdy byłem odpowiedzialny za pieniądze, a Aga za dom.

Czuję się zmęczony. Chcę zasnąć i już się nie obudzić.

Pamiętam taki dzień, gdy poszliśmy do ZOO. To miał być fajny, sobotni wypad. Zrobiła się awantura. Gdy wsiadałem do samochodu, taki udręczony, zobaczyłem jakąś rodzinę: on, ona, dzieci, balony i kupa śmiechu.

- Dlaczego ja tak nie mam? - to była pierwsza myśl.

- Ja też tak chcę - to była druga.

I wtedy zachorowały dzieci. Najpierw Tosia, potem Franek. Zamiast jechać do pracy, trzeba je wieźć do lekarza.

Napięcie sięga zenitu, ale się nie poddaję. To znaczy szamocę się i spinam, a rezultat jest taki, że pętla się zaciska.

I normalnie słowa nie można do mnie powiedzieć, bo od razu czuję się dotknięty. W pracy, w domu, na ulicy.

Musiałem wziąć zwolnienie i zostać z dziećmi w domu. To koniec, myślałem. A potem wszedłem w ten ich dziecięcy rytm, jadłem, gdy one jadły, spałem, gdy one spały, i nagle zdałem sobie sprawę, że świeci słońce.

Zacząłem fantazjować, żeby rzucić pracę i zająć się dzieciakami. Żeby sprawdzić, czy byłoby to możliwe, policzyłem nasze dochody i wydatki. I co prawda nie wyszło, że mógłbym to zrobić teraz, ale okazało się, że nie jest tak źle. A to dlatego, że Aga wróciła do pracy. Po raz pierwszy od momentu, gdy to się stało, poczułem dla niej wdzięczność.

I poszło!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.