22 miesiąc: I tak się trudno rozstać...

Rozstanie na kilka godzin czasem łatwiej przeżyć maluchowi niż zestresowanej rodzicielce - twierdzi Magda Szczypiorska-Mutor

"Lekarstwo na duszności w lodówce" - napisałam na kartce, podkreśliłam i zamyśliłam się głęboko. Wprawdzie ostatnio duszności Jaś miał półtora roku temu przy okazji zapalenia krtani, ale nigdy nic nie wiadomo.

"Uważaj na schody" - dopisałam i po krótkim namyśle dodałam trzy dramatyczne wykrzykniki. To nic, że po naszych ażurowych i stromych schodach Jaś wspinał się jak tresowana małpka. "Zawsze może się poślizgnąć" - pomyślałam trzeźwo.

Wszyscy już spali, a ja siedziałam przy kuchennym stole i przygotowywałam się (od tygodnia) na jutrzejszy dzień, kiedy Jaś po raz pierwszy miał zostać na

trzy godziny z babcią.

W kilku poradnikach o wychowaniu pracowicie przestudiowałam rozdziały "o lękach separacyjnych, czyli lękach przed rozłąką z mamą, u dzieci między 2,5 a 3 rokiem życia". Szczerze mówiąc nie dopatrzyłam się u Jasia żadnych objawów tych lęków i tak naprawdę żałowałam, że nie znalazłam nigdzie rozdziału pt: "Lęki separacyjne u matek między 30 a 33 rokiem życia".

Jaś na propozycję zostania z babcią zareagował z entuzjazmem. Jego otwartość na świat i łatwe przystosowywanie się do zmian nieodmiennie mnie zdumiewały. Julcia pierwszy raz została z babcią kiedy miała prawie pięć lat, a my z mężem pojechaliśmy urodzić Jasia. Jestem pewna, że gdyby nie to, że rzecz działa się w środku nocy i Julka smacznie spała, po prostu nie zdołalibyśmy wyjść i Jaś urodziłby się w domu.

Przez pierwsze lata życia Julka potrzebowała naszej obecności i bycia w zasięgu wzroku właściwie bez przerwy. Wszelkie próby zwiększania dystansu - zaczynanie od pięciu minut z babcią, zabawy na ten temat, przeróżne sposoby i sposobiki, wszystko kończyło się fiaskiem. Może brakowało nam determinacji. A może po prostu chodziło o to, że Julka w ogóle długo przyzwyczaja się do zmian, wolno adaptuje się w nowym środowisku, mocno przywiązuje się do znanych ludzi, miejsc i sytuacji.

Są z Jasiem zupełnie różni - Julka to wrażliwy introwertyk, marzycielka z głową w chmurach, bogatą wyobraźnią i twórczym zacięciem, a Jaś to typowy ekstrawertyk rwący się do przygód, zmian, nowych wrażeń i wyzwań.

Rozmyślania o dzieciach przerwała mi elektryzująca myśl: "Uwaga na kominek" - dopisałam do długiej listy przestróg i zaleceń, których moja mama cierpliwie wysłuchiwała przez telefon od tygodnia. Przed pójściem spać

obeszłam cały dom,

sprawdzając, czy okna na górze są zablokowane, czy nie da się przystawić do nich czegoś, po czym można się wdrapać i wypaść, czy kontakty są zabezpieczone, a apteczka odpowiednio wysoko.

Mąż z entuzjazmem zareagował na pomysł, żebyśmy wreszcie razem poszli do kina i zostawili dzieci z babcią. Pierwszego dnia z dużym zrozumieniem wysłuchał litanii moich obaw ("A jak Jaś będzie płakał"? - przewijało się najczęściej). Ale drugiego, trzeciego i czwartego dnia patrzył na mnie z lekkim politowaniem i z kompletnym brakiem wyczucia pytał:

- A dlaczego miałby płakać?

Moja mama, po czterech dniach usilnych starań, żeby wykrzesać z siebie odpowiednio dużo empatii i ze zrozumieniem podejść do moich wątpliwości, piątego dnia zupełnie zrezygnowanym głosem recytowała: "Gdyby Jaś płakał, natychmiast zadzwonię, uwaga na schody, ma nie podchodzić do kominka, lekarstwo w lodówce, w ogródku uważać na zamarznięty stawik - i po chwili namysłu dodawała - a gdyby płakał, lekarstwo jest w lodówce. I milkła ze zgrozą. Tak więc ani ja ani moje lęki separacyjne w najbliższym otoczeniu nie znajdowaliśmy zrozumienia.

Julcia, która bardzo lubiła od czasu do czasu zostawać z babcią, swoim entuzjazmem wzmacniała Jasiowy zapał, co z jednej strony bardzo mnie cieszyło, ale też budziło mój niepokój, zwłaszcza kiedy wsłuchałam się uważniej w wymieniane pełnym przejęcia szeptem plany moich dzieci.

- Jasiek, ale będzie fajnie, schowamy się babci na strychu i wcale nas nie znajdzie, bo nie umie rozkładać schodów - szeptała Julka bratu do ucha.

- Nooo! - przytakiwał radośnie Jaś i zabierali się do pakowania plecaczków z rzeczami niezbędnymi do przetrwania na strychu (krówki, kompas, atlas świata, książka o Pippi, sok, lupa).

Mama przyjechała godzinę przed naszym wyjściem. Przywiozła marchewkę, szczypiorek, małą czerwoną kapustę i inne warzywa.

- Będziemy robić ludziki - oznajmiła zachwyconym dzieciom.

- Tak! Tak! - piszczała Julka - A potem możemy z nich zrobić teatrzyk!

- Tak! - piszczał Jaś.

Kiedy wychodziliśmy, na stole w kuchni stał już paprykowy krokodyl i właśnie powstawał polarny niedźwiedź z selera i pietruszki. Babcia obierała, kroiła i pomagała Jasiowi. Daliśmy dzieciom i babci po całusku na pożegnanie.

To cześć, Jasiu

- obwieściłam jeszcze w progu z fałszywym optymizmem, przypominając sobie zalecenia z rozdziału o lękach separacyjnych ("Nie przedłużaj dramatycznych pożegnań") - Wrócimy po kolacji - dodałam ("Określ dokładnie, kiedy wrócisz").

-Pa - odpowiedział nieuważnie Jaś zajęty przyczepianiem płaszcza z liścia włoskiej kapusty kartoflowemu czarodziejowi.

- To pa - dodałam jeszcze po chwili. Jaś nawet się nie odwrócił.

- Jedźcie już i bawcie się dobrze - pomachała nam moja mama.

Postałam jeszcze chwilę w przedpokoju.

- To cześć. Gdyby Jaś pła... - w tym momencie mąż wyciągnął mnie z domu i starannie zamknął drzwi. Uniemożliwił mi jeszcze dwie próby uwolnienia się z samochodowych pasów i zawrócenia do domu, żeby powiedzieć mamie "o czymś bardzo ważnym". Kiedy wyjechaliśmy z naszej uliczki, poczułam się jeszcze gorzej.

- Jakbym odrąbała sobie rękę i zostawiła w domu - wyznałam mężowi nie zastanawiając się specjalnie, co mówię. Spojrzał na mnie bardzo dziwnie i nic nie odpowiedział. To niemiłe uczucie słabło w miarę oddalania się od domu. Kiedy dojechaliśmy do kina czułam się

już całkiem nieźle.

Przed seansem zadzwoniłam do domu tylko dwa razy, żeby zorientować się, czy wszystko w porządku. Trzeci raz się nie liczy, bo po wybraniu numeru usłyszałam: "Abonent czasowo niedostępny". Dziwne.

Film bardzo mi się podobał, a kolacja po filmie jeszcze bardziej. Poczułam się trochę tak, jak w zamierzchłych przeddzieciowych czasach i pomyślałam, że to bardzo fajnie

od czasu do czasu wyjść gdzieś we dwoje.

Kiedy wróciliśmy do domu dzieci wykąpane i po kolacji leżały w naszym łóżku, a babcia czytała im "Muminki". Żadnych duszności, poparzeń, wypadania przez okno. Żadnego płaczu.

Tak mnie to ośmieliło, że w tydzień później postanowiłam wybrać się do kosmetyczki. Julka była w szkole, mąż w pracy, a ja zawiozłam Jasia do babci (pozamykane okna, zabezpieczenie na kuchence gazowej, wysoko postawiony proszek do mycia wanny i kocia kuweta). Jaś był uszczęśliwiony.

- Będę z babcią jobił budyń! Będę z dziadkiem gjał w piłkę! - podśpiewywał podekscytowany po drodze.

U kosmetyczki w miłym półśnie pod warstwą ciepłej ziołowej brei, tylko

dwa razy miałam wizję

Jasia balansującego na krawędzi parapetu oraz bardzo plastyczny obraz wybuchającej kuchenki. Resztkami zdrowego rozsądku i siły woli powstrzymałam się, żeby nie strząsnąć z siebie brei i nie popędzić do telefonu. Gdy po powrocie otworzyłam drzwi, powitały mnie radosne piski. Jaś i babcia byli w sklepiku po trzy rodzaje budyniów i Jaś zrobił trójkolorowy budyń i dekorował go "jodzynkami". I robili sobie zdjęcia w różnych kapeluszach i Jaś bawił się z dziadkiem w chowanego i oglądali slajdy na ścianie i...

-O! Juz?! - spytał Jaś na mój widok, tonem lekko zawiedzionym. - A my jesce chcieliśmy bawić się w pociąg...

Tak właśnie powoli, z oporami, ale skutecznie uporałam się z lękami separacyjnymi. I z całą pewnością nie były to lęki Jasia.

Copyright © Agora SA