20 miesiąc: Pirat w łóżku

Gdy dzieci chorują, życie rodziców staje się bardzo trudne...

- Mamo, pić!

- Mama, pimpina!

- Nie pingwina, tylko Sindbada!

- Pimpina!

- Mamo, poproszę chusteczkę!

"Picie, pingwin, Sindbad, chusteczka" - spróbowałam zapamiętać i ruszyłam po książki i picie, po drodze chowając do kieszeni chusteczki. Julka i Jaś

listopadowo przeziębieni

leżeli na dwóch kanapach pod ciepłymi kocami. W domu pachniało maścią kamforową, malinową herbatką i syropem z cebuli.

Przesiadałam się z kanapy na kanapę, ordynując syropy, rozdzielając chusteczki, wkładając i zdejmując wełniane skarpetki i czytając na zmianę o pingwinie Kleofasku i o Sindbadzie Żeglarzu.

Julka i Jaś bardzo lubili domowe celebrowanie przeziębień, zwolnienie tempa, senny spokój w domu, ziołowe herbatki, mleko z masłem i z miodem, przywiezione z gór "drapiące skarpetki" i zawsze ten sam szalik od babci na bolące gardło.

Dzieci chorowały rzadko i każde inaczej. Julka zazwyczaj miewała dzień lub dwa bardzo wysokiej gorączki z kaszlem jak przy suchotach, katarem utrudniającym oddychanie i kolczastą kulą w gardle. Leżała pogrążona w ciężkiej drzemce i była bardzo biedna. Dawałam jej wtedy dużo picia, najczęściej kompot z zamrożonych latem mirabelek z naszego ogrodu (nazywała go "chorym kompotem"). Gdy była przytomniejsza, czytałam jej ulubione książki. Potem

gorączka spadała

i Julka leżała jeszcze ze dwa dni osłabiona i senna, ale już rysowała, wycinała, lepiła z plasteliny. Następnego dnia budziła się rano jak nowo narodzona, co prawda z resztkami kataru lub kaszlu, ale Julka tryskała energią i rwała się do normalnego życia.

U Jasia przebiegało to trochę łagodniej, ale trwało dłużej. Jaś wolniej się rozkręcał.

Chodził osowiały, płaczliwy, wyraźnie źle się czuł, choć nie miał żadnych konkretnych objawów. W nocy miał zatkany nos i sporą gorączkę, w dzień mniejszą, trochę pokasływał, dłużej był osłabiony.

Julka nie lubiła lekarstw. Syrop przeciwgorączkowy i na kaszel był "błee", witamina C i Rutinoscorbin stawały jej w gardle. Za to w nocy, w półśnie, bez problemów łykała wszystko - nawet gorzkie wapno. Jaś odwrotnie - w dzień

był prawdziwym lekomanem.

Na widok przeciwgorączkowego syropu oblizywał się jak przy urodzinowym torcie, tabletki gryzł, aż chrupało, a domowy syrop czosnkowo-cebulowy, który Julkę przyprawiał o mdłości, chłeptał jak największy przysmak.

W zasięgu łapek Jasia nie mogłam ani na chwilę zostawić żadnego lekarstwa. Raz, kiedy na moment odwróciłam się do Julki i siegnęłam po syrop na gorączkę, okazało się, że wcale go tam nie ma. To Jaś chlapnął sobie łyczek, z lubością przewracając oczami.

Za to w nocy, kiedy miał większą gorączkę, zaaplikowanie mu czegokolwiek graniczyło z cudem. Poza tym i w dzień i w nocy nienawidził wpuszczanej do nosa soli fizjologicznej.

- Do nośka nie! - stanowczo protestował.

- Jasiu, spójrz, teraz wpuszczę takie kropelki do nosa tacie - zaklinałam.

- Mmmm, jak fajnie - mruczał obłudnie mąż, ofiarnie demonstrując, jakie niezwykłe przyjemności towarzyszą wpuszczaniu kropli do nosa. Ale Jaś był nieczuły na nasze zaklęcia. Nie przekonywał go nawet ukochany miś Edwardzik, z buddyjskim uśmiechem na pyszczku znoszący zalewanie solą fizjologiczną.

Eksperymenty na pluszakach

nie przekonywały Jasia nie tylko w sprawie kropli. Żeby przygotować Jasia na przyjście pana doktora, urządzaliśmy prowizoryczny szpitalik dla pluszaków. Jaś pastwił się nad Edwardzikiem, konikiem Siwkiem i kotem Filemonem, radośnie manipulując słuchawką, strzykawką i szpatułką do oglądania gardła.

Ale kiedy przyjeżdżał do nas pan doktor, Jaś zapierał się jak muł i nie dawał się zbadać. Julka była taka sama, ale kiedy urodził się Jaś i pan doktor przyjechał go obejrzeć, ku naszemu zdumieniu sama upomniała się o osłuchanie i obejrzenie gardła i od tej pory nie miała w tej sprawie najmniejszych oporów - ochoczo demonstrowała chude żebra i prezentowała gardło, wywalając język do pasa. Ale wcześniej nie było mowy nawet o przyłożeniu słuchawki.

Raz, kiedy Julka miała cztery lata, pan doktor spędził u nas bite dwie godziny opowiadając pacjentce o swoich kotach, zanim zdecydowała się na badanie. I całkiem pogodnie komentował: "Po prostu ma silne poczucie własnej nietykalności, to bardzo dobrze". Jaś też miał poczucie. Po godzinie pertraktacji, kokietowania latarką, wiecznym piórem, notesikiem i oglądaniem zakamarków lekarskiej torby, ja

miałam już szczerze dosyć

i cichaczem wrednie zaproponowałam, że może przytrzymam Jasia i uda się chociaż plecy... Ale pan doktor miał swoje zasady. I po kolejnej półgodzinie oniemiała patrzyłam, jak Jaś z własnej woli wypina brzuszek, otwiera buzię i pozwala sobie wpakować łyżeczkę do gardła.

Następnego dnia Julka czuła się już całkiem nieźle, a dzień później Jaś

stanął na nogi. Nadal spędzali całe dnie na kanapach, ale na życzenie Julki zestawionych razem, i bawili się w rozbitków. Julka pisała do mnie listy z dramatycznym "SOS!!!!!!", wkładała do butelki po wodzie mineralnej i wrzucała do oceanu, a jeszcze lekko zakatarzony Jaś w przerwach między regeneracyjnymi drzemkami dziarsko wymachiwał piracką flagą z pieczołowicie wymalowaną przez Julkę naturalistyczną trupią czaszką. Wyglądało na to, że mają się znacznie zdrowiej, ale po godzinie harców opadali na kanapy pod kocyki, domagając się "pimpina" albo Sindbada Żeglarza.

Z dnia na dzień czuli się coraz lepiej, aż w końcu, Julka, a trochę później Jaś,

wyzdrowieli zupełnie.

Maść kamforowa i krople do nosa wróciły do apteczki, skarpetki z owczej wełny i szalik od babci do szafy, malinowe herbatki i mirabelkowy kompot zniknęły z codziennego menu, a dzieci rozhasały się na dobre. Tylko miś Edwardzik jeszcze kilka dni leczył się na katar, hojnie polewany solą fizjologiczną przez Jasia, który odreagowywał manipulacje przy swoim nosie:

- Mas kataj? - pytał Edwardzika raczej retorycznie - To mas! ordynował doktor Jaś wstrzykując w przeciekającego Edwardzika kolejną ampułkę.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.