12 miesiąc: Bohater dnia

O emocjonujących incydentach na pierwszych urodzinach Jasia opowiada Magda Szczypiorska Mutor

Jaś obudził się jak zwykle z promiennym uśmiechem na buzi. Po chwili zauważył kolorowo opakowane prezenty i z zacięciem zaczął rwać papiery na strzępy i rzucać za siebie, głuchy na nasze oferty pomocy, życzenia i buziaczki. Dopiero kiedy wmaszerowała Julka z bukiecikiem kwiatków i gromkim "Sto lat" na ustach, a mąż wręczył mi bukiet różyczek (taki sam, jak rok temu), Jaś nieco się zreflektował.

-O! Dadołej! - skomentował sytuację, co w wolnym tłumaczeniu oznaczało: nie wiem, skąd mogłyby się tu wziąć te prezenty, więc na pewno przyniósł je czarodziej. Czarodziej (dadołej) był dla Jasia ważną, przyjazną postacią, której działaniem wyjaśniał wszelkie tajemnicze wydarzenia. Rozpakował pierwszy, największy prezent - samochód, na którym się siada i odpycha nogami.

Był zachwycony

- trąbił trąbką, kręcił kierownicą, otwierał i zamykał bagażnik, sprawdzał kółka i siodełko. Potem odkrył kostium kudłatego pieska - głowa z uszami, dwie łapki i wiązany w pasie kosmaty ogonek i aż zaślinił się ze szczęścia. Przebrany za łaciatą "łołę", przy rozpakowywaniu kolejnych prezentów skorzystał z pomocy Julki, zachwycony piękną laurką od siostry i wzruszony całuskami i czułościami. Potem Julka wręczyła nam "Program obchoduf urodin Jasia", zaproszenie na wystawę "Co lóbi Jaś" i bilety na przedstawienie teatralne o dwóch świnkach.

I tu sytuacja zaczęła się komplikować. Jaś miał siedzieć na widowni w swoim wysokim krzesełku, które Julka specjalnie na tę okazję pomalowała w kwiatki. Utrzymanie Jasia w foteliku przez 10 minut obiadu graniczyło z cudem, a Julci przedstawienie trwało co najmniej trzy razy tyle. Scenariusz o dwóch pluszowych świnkach, braciszku i siostrze, mozolnie opracowywany od tygodnia, obfitował w długie, częściowo improwizowane dialogi, przedłużające się momenty pełnej napięcia ciszy oraz dramatyczne zwroty akcji. Jaś niestety nie znał się na sztuce i już po pięciu minutach zaczął się głośno domagać uwolnienia z fotelika, a kiedy tylko stanął na nogi, bezceremonialnie

wdarł się za kurtynę

i gwizdnął jednego pluszowego aktora. Musieliśmy się bardzo uwijać, żeby spektakl nie zakończył się kompletną klapą i ciężką depresją reżysera. Za to wystawa "Co lóbi Jaś" była wielkim sukcesem. Na centralnym miejscu pysznił się ogromny, lśniący i migocący różowy biust namalowany wściekle jaskrawą plakatówką i obficie posypany srebrnym brokatem. Jaś przewrócił oczami i z omdlewającym szeptem "oh, cycy" przywarł do brokatu. Wśród innych obrazów rozpoznaliśmy, poza ukochanym misiem, bałwana i farby.

Julka trafiła w dziesiątkę. Od jakichś dwóch tygodni były to dla Jasia najważniejsze rzeczy.

Zaczęło się od lepienia wielkiego bałwana w ogrodzie, tuż przed tarasem, żeby było go widać z domu. Był piękny - miał oczy z szyszek, uszy z klonowych liści i zmysłowe usta z buraków. To znaczy zmysłowe to one były pierwszego dnia, bo drugiego, po lekkim ociepleniu, bałwan wyglądał jak zakrwawiony wampir, a trzeciego buraki wydziobała sroka i trzeba było wymienić je na nowe.

Jaś brał żywy udział w lepieniu bałwana i szalenie przejęty spędzał mnóstwo czasu przed drzwiami na taras, obserwując bałwanowe metamorfozy. Po jasiowych nagabywaniach "babanowi" przybyła rodzina: "mama baban", "tata baban", "Juja baban". W ten sposób nasz ogród zaludniła spora populacja babanów w różnych strojach i nakryciach głowy.

Ale szła wiosna i z babanami z dnia na dzień było coraz gorzej. Przewidywałam, że któregoś ranka Jaś potupta do tarasowych drzwi i okaże się, że w ogrodzie z bałwaniej rodziny zostały tylko kapelusze, miotły i zmysłowe usta częściowo rozdziobane przez sroki.

Próbowaliśmy więc wyprodukować jakiś trwalszy gatunek babanów. Mieliśmy bałwanki z plasteliny, z ciasta solnego, wacianych kulek i dwa duże bałwany wycięte z brystolu. Powiesiliśmy je w pokojach dzieci - jeden miał szalik w kratkę, drugi czapkę wróżki z karnawałowego stroju Julki.

Przy okazji "babanów" Jaś

odkrył farby.

Od jakiegoś czasu bazgrał na wielkich arkuszach dużymi kredkami z kulistym uchwytem, z przyjemnością, ale bez pasji. Farby - to było coś! Piał z zachwytu, malując soczyste, kolorowe maziaje, waląc pędzlem i kolorowymi łapkami w kartkę i chlapiąc na wszystko dookoła. Najbardziej jednak zachwycało go podpatrzone u Julki malowanie białą farbą na czarnym kartonie - w ten sposób razem stworzyli udany tryptyk pod tytułem "Bałwany nocą".

Dziś też po ceremonii odbijania pomalowanych rączek na papierze (robimy to kilka razy w roku, a obowiązkowo w urodziny) rozochocony Jaś zabrał się do malowania. Nie był to może najlepszy moment, bo za trzy godziny spodziewaliśmy się gości, ale cóż - to Jasia święto.

Kiedy kończyłyśmy z Julką przygotowywać urodzinowy tort, mąż zameldował, że Jaś już skończył malować i teraz jeździ w kółko nowym samochodem a on, mąż, będzie sprzątał po malowaniu. Wszystko się zgadzało, tyle że Jaś przemycił pędzel oblepiony gęstą, fioletową farbą i jeżdżąc w kółko paćkał to tu, to tam, jak mu fantazja podpowiedziała - rzucik na ścianie, smugi na książkach, kleksy na kanapach. Sam artysta wyglądał, jakby oblany gencjaną. Zmełłam w ustach soczyste przekleństwo, a nieco spłoszony mąż zabrał Jasia do kąpieli. Zaraz potem

przyszli goście.

Powitania i rozpakowywanie prezentów na chwilę ożywiły nie całkiem domytego z fioletów Jasia, który, przebrany za pieska, przez pół godziny popisywał się przed wdzięczną publicznością. Ale zanim dobrnęliśmy do tortu, oklapł i przycichł. Niedawno zrezygnował ze spania w dzień i późnym popołudniem zaczynał być lekko nieobecny. Teraz też, oszołomiony wrażeniami, usiadł na swoim nowym samochodzie przy drzwiach na taras i zapatrzył się na ogród pełen bałwanów.

Z trudem dał się zaprosić na dmuchanie świeczki, ostatnim zrywem odśpiewał "to jat, to jat", przytulił się do mnie, przykrył buzię psim uchem i

zasnął.

Wieczorem, kiedy zostaliśmy sami, oglądaliśmy z mężem zdjęcia sprzed roku - mały grubasek leżący na moim brzuchu i ciekawie rozglądający się po świecie. A teraz - chodzi, gada, lubi śniegowe bałwany, czytanie książeczek, kołderkę w gąski i ma ulubiony samochodzik. Nie lubi kalafiora. Ma swojego wymyślonego "dadołeja", ukochanego misia Edwarda, męskie spodnie na szelkach, czerwoną szczoteczkę do zębów, swój pokoik i swoje miejsce przy stole. Ma nas. Zagnieździł się w świecie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.