Dziadkowie do zadań specjalnych

Jak to jest, kiedy ma się dwadzieścioro wnucząt?

Mówi babcia, Halina Rościszewska:

Własnych dzieci mam piątkę. Pięcioro dzieci, zauważył ktoś w biurze, to musi być ogromna praca. Powiedziałam, że podobno hodowla norek opłaca się dopiero od pięciu klatek... I to prawda. Najbardziej byłam zmęczona, kiedy miałam jedno. Dzieci tak bardzo angażują człowieka (bez względu na to, czy ma się ich jedno, czy sześcioro), że zdrowiej jest, gdy ta ciężka praca rozkłada się na większą ich liczbę. Rosną wszystkie razem, tworzą własną społeczność. Nie trzeba żadnego zabawiać, martwić się, że się nudzi, wlec na siłę na spacery.

Dzieci rosły i ani się człowiek obejrzał, jak zaczęły przyprowadzać do domu swoich wybranych. Zwykła kolej rzeczy (choć przyznam, że pięć ślubów, jeden po drugim, to nie było łatwe przedsięwzięcie i po piątym naprawdę odetchnęliśmy). Najważniejsze, że akceptowaliśmy ich wybory. Myślę, że kiedy ma się więcej dzieci, inaczej traktuje się kandydatów na zięciów i synowe. Rodzicom jedynaka nikt nie wydaje się dość dobry.

Pierwsze wnuki urodziły się, kiedy najstarsza córka i jej mąż jeszcze studiowali. Potrzebowali więc mojej pomocy, ale ponieważ mieszkali wtedy na drugim końcu miasta, nie nadużywali jej. Pamiętam tylko długie wędrówki z wózkiem na zabiegi rehabilitacyjne. Bez względu na pogodę. Zajmowało to wprawdzie sporo czasu, ale nie było przykre.

Później wnuki zaczęły się sypać jak z rękawa...

Koleżanki, które miały tylko po jednym, harowały przy nim od rana do nocy. Moje dzieci wiedziały, że na co dzień muszą sobie radzić same, że nie mogą na stałe wpisać w grafik: "babcia bawi dzieci przez cały dzień". To nie znaczy, że nie mogły liczyć na moją pomoc. Ale ja jestem babcią awaryjną (i imprezową). No i dzięki temu czerpię ze swego babciostwa dużo przyjemności...

Dwadzieścioro wnuków to dwadzieścia tortów urodzinowych. Daty pamiętam (choć na wszelki wypadek mam zapisane), ale miewam kłopoty z "uaktualnianiem danych". Myli mi się na przykład, kto jest w której klasie. No, ale z własną piątką też zdarzały mi się wpadki. Raz nawet poszłam na wywiadówkę do klasy o rok niżej. W orientacji pomaga mi Pierwsza Komunia -dzieci przystępowały do niej trójkami i pamiętam, kto z kim i kiedy.

Pytano mnie kiedyś, które dziecko najbardziej kocham. Odpowiedziałam, że to, które mnie akurat najbardziej potrzebuje.

Kocham całą dwudziestkę, ale nigdy nie zmuszałam żadnego wnuka, by kochał mnie. Dla jednych jestem babcią wspaniałą, a dla innych zwyczajną. Poza tym każde dziecko ma różne okresy - raz chce się przyjaźnić bardziej, raz mniej. Trzeba to uszanować.

Dzisiaj piekę placki urodzinowe dla dwóch wnuczek. Wiem, że te placki są dla nich ważne, że się ucieszą. Szczególnie Marysia, bo ona mnie lubi. A na przykład Tymek nie może się czasem doczekać, kiedy jego młodszy brat zachoruje. Zapytany, dlaczego, mówi z rozbrajającą szczerością: "bo wtedy przyjdzie babcia i zrobi naleśniki".

Piątek to dzień naleśników. Nigdy nie wiadomo, ile osób będzie je jadło, ale zwykle smażę koło sześćdziesięciu. Dzieci mają zwyczaj podkradać gotowe krążki - bawią się w pumy, które porywają suszące się skóry. Tę zabawę wymyślili przed laty Kacper z Agatą, a młodsze dzieci ją przejęły. Ale wnuki czasem też babci pomagają. Garną się zwłaszcza do pieczenia. (Nie udało mi się natomiast zaszczepić im zamiłowania do ogrodu, chociaż chętnym wydzielałam grządki). Wiele zabawek na choinkę jest także naszym wspólnym dziełem. Robimy stroje na bale maskowe i przedstawienia teatralne. W "przechowalni" u babci powstaje też mnóstwo pięknych rysunków, obrazków, wyklejanek.

Własne dzieci to przede wszystkim obowiązek i odpowiedzialność. Wnuki to relaks i czysta przyjemność. Miło, że jest ich dużo! Ta rozmaitość zachowań, temperamentów, pomysłów!

Przy własnych dzieciach miałam dużo pracy. Nie było automatycznej pralki ani samochodu. Było krucho finansowo. Jechaliśmy długie lata na "planowanym deficycie". Ale kłopoty były, a dzieci rosły. Dzieci dobrze rosną na kłopotach. A ja wypracowałam sobie zasadę: jeśli nie można zapanować nad sytuacją, trzeba zapanować nad sobą.

Dużo pracowałam zawodowo i chyba za mało poświęcałam dzieciom uwagi. To naprawdę ładnie z ich strony, że się same wychowały (bo ja ich nie wychowywałam!). Nie było czasu na długie rozmowy, ale dzieci wiedziały, co jest dobre, a co złe. I że zawsze mogą na mnie liczyć. Dzwoniły do mnie do pracy, a ja udzielałam im porad czy wskazówek. Kiedyś po takiej telefonicznej instrukcji Kuba podgrzał sobie gulasz w... tortownicy. Zaniepokoił go dopiero ściekający z kuchenki sos.

Ale nie zawsze było zabawnie. Dzieci rosły, chciały decydować o sobie, domagały się prawa do wolności i - co gorsza - własnego ryzyka. Bardzo przeżywałam te okresy buntu i mam nadzieję, że przy wnukach wszystko to mnie ominie.

Moja babcia była prawdziwą damą, nauczycielką muzyki. Dawała nam w prezencie książki do nauki francuskiego i była słodka. A w czasie wojny ta dama wstawała skoro świt, żeby nam wszystkim ugotować na śniadanie gorącą zupę...

U drugiej babci wychowywałam się przez pewien czas i byłam taką babciną córeczką. Do tego stopnia, że babcia nie chciała oddać mnie rodzicom, kiedy już mogli zabrać mnie do siebie. Potem mieszkała z nami, a ja przez długi czas byłam rozdarta między nią a mamą. W pewnym momencie zaczęłam na nią patrzeć bardziej krytycznie. I wiem, że tak samo spojrzą na mnie moje dorastające wnuki. Taki to już los starszego pokolenia i trzeba się z tym pogodzić.

Wnuki często dopraszają się opowieści z czasów, kiedy byłam mała. Mam parę takich smakowitych historii. Na przykład jak to w charakterze dzikiego Indianina polowałam z psami na kury albo uczyłam indyczkę latać. Dzieci bardzo lubią, jak babcia normalna przeobraża się nagle w babcię zwariowaną.

Najstarsze wnuki, dzieci Moniki i Piotra, mam na co dzień. Mieszkamy w jednym domu. Nie ma konfliktów, bo nasze stosunki opierają się na wzajemnej życzliwości. No i nie wchodzimy sobie w drogę - każda rodzina ma swoje terytorium, swoich gości. Może czasem trochę Piotra denerwujemy. On jest perfekcjonistą i czasem go złości, kiedy mój mąż naprawi coś niefachowo.

Ale to drobiazgi. Bardziej chyba sobie pomagamy niż przeszkadzamy.

Obchodzą mnie za to kwestie wychowawcze. Czasem mam w tych sprawach inne poglądy niż moje dzieci. Pół biedy, jeśli to mój własny syn czy córka robi coś, z czym trudno mi się pogodzić, one mnóstwo rzeczy przejęły od nas. Gorzej, gdy chodzi o synową czy zięcia. Oni też przecież kierują się tym, co wynieśli z domu. Trudno to krytykować. Uważam jednak, że niektóre metody mogą mieć zły wpływ na dzieci, a nawet odbić się na ich dorosłym życiu. Dlatego czasami się wtrącam. Z miejsca. Żeby żadne z moich dzieci nie miało do mnie żalu. Bo kiedyś już usłyszałam: "a dlaczego od razu mu nie powiedziałaś?".

Mówi dziadek Paweł Rościszewski:

Nasze wnuki są bardzo samodzielne i świetnie sobie radzą w różnych sytuacjach. To niewątpliwa zaleta wychowywania się w dużej gromadzie - jeden drugiemu pomaga, wszyscy uczą się od siebie nawzajem.

Z wnukami jest inaczej niż z dziećmi. Człowiek jest zwolniony od odpowiedzialności, bo ta przypada w udziale rodzicom.

Ja jestem dziadek od turystyki. W tym roku przewiosłowałem z wnuczką sto pięćdziesiąt kilometrów Pilicą, a z trójką nastolatków chodziłem po górach. W zeszłym roku uczyłem wnuka jeździć na nartach (z bardzo dobrym skutkiem!). Ogromnie lubię to wprowadzanie nowego pokolenia w sprawy nieznane, a mnie tak bliskie. Cieszą mnie osiągnięcia wnuków, którzy na ogół dobrze radzą sobie w szkole... A jedna z wnuczek świetnie jeździ konno, bierze nawet udział w zawodach. To dla dziadka powód do dumy.

Najstarszy wnuk już się zaręczył, więc może doczekamy prawnuków...

Wszystkie dzieci i wnuki mieszkają na szczęście w kraju. To na pewno wzmacnia rodzinną więź. Były okresy, że dzieci wyjeżdżały za granicę, żeby zarobić trochę pieniędzy. Zawsze jednak wracały, twierdząc, że tam, owszem, da się zarabiać, ale dotkliwie brakuje bliskich, tego poczucia wspólnoty, jaką dają rodzinne spotkania. Nie zauważyłem u nich nigdy fascynacji bogactwem, choć przecież łatwo mogli jej ulec. No bo w dużej rodzinie trudno było związać koniec z końcem... Ale miało to i dobre strony. Hartowało, uczyło samodzielności. I wnuki są zahartowane, opiekują się sobą nawzajem. To też możliwe jest tylko w dużej rodzinie.

Sam pochodzę z wielodzietnej rodziny. Byłem pupilkiem dziadków. Mieszkali piętro niżej i lubiłem do nich zaglądać. Po wojnie babcia przeprowadziła się do Sopotu i pisywaliśmy do siebie. Jej listy przechowuję do dziś.

Zawsze ciekawiły mnie rodzinne dzieje. One żyły w pamięci dziadków, którzy chętnie je nam opowiadali. Dwa lata temu ukazała się książka o klanie Rościszewskich, z której wnuki mogą dowiedzieć się więcej o licznych kuzynach, wujkach i prapradziadkach. A na wielkie rodzinne spotkania zjeżdżają Rościszewscy z całej Polski.

Więcej o:
Copyright © Agora SA