Każdy ma coś do dania

O tym, jak uczynić ten świat lepszym, mówi Janina Ochojska, szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej

Czy pomagania można dziecko nauczyć, czy to raczej sprawa wrodzonej wrażliwości?

Tego nie ma się w genach. Jestem przekonana, że do pomagania można (i trzeba!) wychowywać. Bardzo ważne, żeby dzieci nie rosły w przekonaniu, że im się wszystko należy, że świat krąży wokół nich. Myślę, że nawet całkiem małe dziecko jest w stanie zrozumieć, że na świecie jest się po to, żeby pomagać innym ludziom.

Jak można mu to przekazać?

Nie chować w kokonie. Pozwolić poznać biedę. Oczywiście, dziecku trzeba przekazywać informacje w taki sposób, żeby potrafiło je przyjąć. Ale myślę, że wystarczy je wychowywać w naturalnym środowisku, nie chronić przed kontaktem z dziećmi biednymi, kalekimi - przed tym wszystkim, czego się boimy, bo nie chcemy, żeby to spotkało nasze dziecko. Ale jeżeli ono będzie żyło w świecie, w którym są sami zdrowi ludzie, w którym nie ma żadnych problemów, to potem też nie będzie umiało ich dostrzec. Takie separowanie od świata zaczyna się już wtedy, gdy dziecko, zasypywane prezentami, bawi się samo w domu, a nie z innymi dziećmi. Kiedy nie uczy się dzielenia z kimś.

Moje dzieciństwo było inne, bo kiedy miałam sześć miesięcy, zachorowałam na polio, i stale byłam w jakichś szpitalach i sanatoriach. I tam (może się to komuś wydać okrutne) nas, małe dzieci, zmuszano do ścielenia łóżek, robienia porządku w szafce... I każdy zrozumiał: to, że jestem kaleką, wcale nie znaczy, że teraz ktoś musi za mnie wszystko robić. Nie, to ja mam dbać o siebie i o innych, bo mojej koleżance na sąsiednim łóżku jest jeszcze trudniej, i ja muszę jej pomóc.

Własna słabość pozwala zrozumieć słabość innych?

Nie sądzę. Myślę, że to naprawdę zależy od wychowania. Rodzice dzieci niepełnosprawnych często nadmiernie je chronią, we wszystkim wyręczają. Zresztą nie tylko oni. Bo jak dziecko robi coś samo, to robi to nieporadnie, trzeba po nim sprzątać... Ale warto zdobyć się na cierpliwość, bo potem zmusić takiego piętnasto- czy nawet dziesięciolatka do zrobienia czegoś jest znacznie trudniej. Bo on nie ma nawyków, nie był wychowywany w poczuciu, że też musi coś z siebie dawać.

Większość naszych czytelniczek ma bardzo małe dzieci...

Opiekuje się nimi i bardzo je kocha. Ale to nie znaczy, że młoda mama ma wokół dziecka skakać. Bo w ten sposób uczy je, że wszystko można wymóc. I potem ludzie się zastanawiają: dlaczego mój syn, moja córka jest taka.

Dzieci obserwują rodziców i kiedy widzą, że oni nie są obojętni na los innych, że się angażują, same stają się wrażliwe na krzywdę. Póki dziecko jest malutkie, mama skupia się na nim, to oczywiste. I trudno oczekiwać, żeby ono coś robiło dla innych. Ale kiedy tylko trochę podrośnie, powinna pomyśleć, choćby dla jego dobra, co mogłoby zrobić. Może pomóc chorej sąsiadce? Dziecko, widząc takie odruchy mamy, będzie ją w przyszłości naśladowało. Będzie kiedyś takie, jaka ona jest teraz. Warto o tym pamiętać na co dzień.

Czy to wystarczy?

Tak, czasami ludzie mówią: ach, pani robi takie wspaniałe rzeczy, ja bym tak nigdy nie potrafił... Nieprawda. To jest po prostu mój zawód. Trochę przez przypadek, wcale nie dlatego, że jestem lepsza. Tak naprawdę "lepszy" jest ten, kto jest wrażliwy na to, co dzieje się wokół. Nieważne, czy pracuje na poczcie, w szkole czy w fabryce. Każdy ma tę samą szansę, bo każdy żyje wśród ludzi, i ci ludzie potrzebują pomocy. Czasem tylko życzliwości, zainteresowania. Wcale nietrudno być dobrym, o wiele łatwiej, niż przypuszczamy. Tylko ludzie się tego boją.

Może boimy się naruszyć cudzą prywatność?

Jeżeli obok mieszka ktoś, kto potrzebuje pomocy, to nieinteresowanie się tym, niby to z obawy, że można tego kogoś urazić, jest tylko szukaniem fałszywego usprawiedliwienia. Ludzie, którzy nie chcą pomocy, potrafią to okazać. I łatwo to wyczuć. Prawdziwym problemem jest obojętność.

Świat się zrobił mały. W potrzebie jest samotna sąsiadka za ścianą i uchodźcy z Czeczenii. Komu lepiej pomóc?

Myślę, że każdy powinien pomagać na swoją miarę. Każdy ma coś do dania. Jeden może porozmawiać ze starszą panią, zamkniętą w czterech ścianach, albo zrobić jej zakupy, drugi wpłacić pieniądze dla ofiar powodzi, trzeci pomóc w zbiórce darów. Dziś, w dobie internetu, nawet nie ruszając się z domu można zrobić coś dla innych. I ja bym tu nie stosowała żadnej miary, bo to wszystko są działania na rzecz drugiego człowieka. A nieszczęście jest zawsze nieszczęściem. Nie da się powiedzieć, kto ma gorzej.

A jeżeli mam poczucie, że niewiele mogę zrobić wobec ogromu potrzeb?

Trzeba patrzeć na to, co możemy zrobić, a nie na to, czego zrobić nie możemy. Świata od razu zbawić się nie da. Nawet dając niewiele, można stworzyć wielkie dzieło. Na przykład prowadziliśmy w szkołach w całej Polsce akcję "Złotówka dla dzieci z Afganistanu". My rozesłaliśmy tylko materiały o historii, religii i obecnej sytuacji w Afganistanie, wyjaśnialiśmy, jaka pomoc jest potrzebna. Ale decyzję o przystąpieniu do zbiórki musieli podjąć sami uczniowie. Dzieci dawały po złotówce, niektóre nawet mniej. I zebraliśmy prawie 100 000 dolarów! To wystarczy na budowę szkoły w Afganistanie. I ta szkoła właśnie się buduje!

Skuteczności pomocy nie mierzy się jej wartością materialną, tylko naszym zaangażowaniem. Do fundacji przychodzą panie na emeryturze, siedzą w sekretariacie, odbierają telefony, ofiarowują ludziom swój czas. Ale nawet ktoś, kto tylko raz przez godzinę naklejał znaczki, jakoś się innym przysłużył.

A nasza internetowa akcja "Pajacyk"? Kliknięcie w Pajacyka kosztuje tyle co parę sekund rozmowy przez telefon. Ale dzięki temu, że klika 20 000 osób dziennie, są pieniądze na dożywianie dzieci.

Czy takie kliknięcie na klawiaturze nie jest jednak czymś gorszym, bezdusznym w porównaniu z pomocą komuś konkretnemu, czyją twarz znamy?

Staramy się, aby każdy mógł zobaczyć efekty tej pomocy - wchodzi na stronę i widzi, ile już zebraliśmy, i ile to jest w przeliczeniu na obiady. I może sobie powiedzieć: trochę dzięki mnie. Dowie się też, jakim szkołom pomagamy, gdzie one są. To prawda, nie widzi dziecka, które pośrednio nakarmił, ale cóż - formy dobroczynności się zmieniają. Musi być oczywiście miejsce na tę dobroczynność bezpośrednią, w najbliższym otoczeniu. Rozumiem jednak, że niektórzy nie mają czasu, żeby porozmawiać z samotną sąsiadką czy zrobić jej zakupy. Ale mogą dać coś od siebie w inny sposób, choćby właśnie przez internet.

Każdy z nas jest jakoś odpowiedzialny. I każdy, absolutnie każdy może coś zrobić. Jeżeli nie robi nic, to znaczy, że zamyka oczy. A jak można z zamkniętymi oczami wychowywać dzieci? Z takich dzieci wyrastają potem dorośli, których się boimy.

Młodej mamie trudniej zaangażować się w pomoc innym...

Jeśli ma internet, może kliknąć w Pajacyka. Może też pomóc sąsiadce... A jak będzie musiała iść do lekarza, to, kto wie, może ta sąsiadka zaopiekuje się jej dzieckiem? Ludzie wzajemnie mają sobie coś do dania.

Każda matka chciałaby, żeby jej dziecko żyło w lepszym świecie. Ale kto uczyni ten świat lepszym? Nie jacyś politycy, tylko ona sama, bo wszystko zaczyna się od najbliższego środowiska dziecka.

A czy można pomagać źle?

Każdy, kto pomaga, myśląc o sobie, a nie o drugim człowieku, kto oddaje to, co mu zawadza, pomaga źle. Taka pomoc może człowieka upokorzyć. Zbieramy dary dla powodzian, a tu ktoś przynosi sweterek "z taką tylko małą dziurką, ale to można zaszyć". To znaczy, że nie pomyślał, bo człowiek, któremu woda zabrała dom, nie ma przecież igły z nitką.

Ludzie często myślą swoimi kategoriami. Jak była wojna w Bośni, przynosili czasem szynkę w puszce i dziwili się - jak to, nie jedzą wieprzowiny? Ja się tu staram, przynoszę... jak są głodni, to zjedzą. A to jest brak szacunku dla cudzych przekonań.

Często ludzie dają i oczekują wdzięczności. A w ten sposób też można człowieka upokorzyć. Bo nie każdy potrafi okazać, jak bardzo jest wdzięczny.

Trzeba też pamiętać, że pomocą można człowieka zniszczyć. Pomagając, nie można wszystkiego robić za kogoś. Pomoc ma dać mu szansę na rozwiązanie problemów, na wyjście z trudnej sytuacji.

Jest Pani przeciwna dawaniu jałmużny. Ale idziemy z dzieckiem ulicą i maluch widzi swego rówieśnika żebrzącego, biednego, bosego... Jak wtedy wytłumaczyć dziecku naszą obojętność?

Jak dziecko widzi, że mama przejmuje się cudzym losem, pomoże sąsiadce, zauważy, że ktoś się źle poczuł w tramwaju, to nie przeżyje szoku, że nie dała tej złotówki. A z czasem dowie się od niej, że są instytucje, które mogłyby pomóc tej pani; że ta pani nie prosi dla siebie i dla dziecka, tylko ktoś ją tam postawił.

Jeśli pomagamy "dla spokoju sumienia", to dajmy ten pieniążek. Ale jeśli naprawdę chcemy pomóc, to musimy wiedzieć, że ten pieniążek niczego w życiu tych ludzi nie zmieni.

Inna rzecz, gdy żebrze ktoś, o kim coś wiemy. Na przykład, że ta pani mieszka na naszym osiedlu i jest w bardzo trudniej sytuacji, trzeba jej pomóc. Kiedyś było tak: dzwoni do mnie jakiś pan i mówi: "Pani Ochojska, pani pomaga tu nie wiadomo komu, a ja tu codziennie widzę kobietę, która z naszego śmietnika wybiera jedzenie". A ja mu na to: "To pan mnie to mówi?! A dlaczego pan nie pomoże? Ilu ma pan sąsiadów? Niech każdy codziennie da tej kobiecie talerz zupy".

Czasami po prostu się boimy. Boimy się np. podejść do człowieka i zapytać: "Czy pan wie, że na naszym osiedlu jest noclegownia?". A kiedy ktoś żebrze na leczenie dziecka, możemy mu powiedzieć, że jest jakaś instytucja, w której znajdzie pomoc. Przy okazji łatwo zorientujemy się, czy ten ktoś żebrze z autentycznej potrzeby, czy jest zwykłym oszustem.

Pesymiści twierdzą, że stajemy się coraz bardziej obojętni na cudze nieszczęście. A jak Pani myśli?

Absolutnie się z tym nie zgadzam. Przecież tego, co robimy, nie zrobilibyśmy bez ludzkiej ofiarności. W zeszłym roku ludzie wpłacili nam 10 mln złotych (mówię tylko o wpłatach indywidualnych)! A przecież Polska Akcja Humanitarna jest tylko jedną z 30 000 organizacji pozarządowych zarejestrowanych w naszym kraju.

Dziękujemy za rozmowę.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.