Mowa dziecka

Jak rozwija się język dziecka, opowiada Magdalena Smoczyńska, psycholożka i językoznawczyni.

Niemowlę, jak sama nazwa wskazuje, nie mówi. A czy coś rozumie?

Wie o języku zadziwiająco dużo. Badania wykazały, że już 4-dniowe noworodki odróżniają głos matki od głosu innej kobiety, a także wolą słuchać zdań wypowiadanych w języku własnym niż w obcym.

Jak to wytłumaczyć?

Dziecko w łonie matki słyszy to, co się dzieje na zewnątrz, i jeszcze przed urodzeniem oswaja się z jego melodią jej głosu. Rozwojem języka rządzi zresztą zasada, że rozumienie wyprzedza mówienie, więc skoro roczne dziecko zaczyna mówić, to znaczy, że rozumiało już dużo wcześniej.

Ale zanim zacznie...

W wieku 2-3 miesięcy, pojawia się głużenie - pojedyncze dźwięki gardłowe, podobne u wszystkich dzieci na świecie. Następny etap, od 6 miesięcy, to gaworzenie, w którym słychać już ciągi sylab, np. ba-ba-ba, da-da-da. Z czasem w gaworzeniu coraz wyraźniej pobrzmiewają głoski języka ojczystego i od pewnego momentu można poznać, czy dziecko "gaworzy po polsku", " po francusku" czy "po chińsku".

A kiedy wymawia pierwsze słowa?

Około roku. Za "słowo" uważamy sekwencję dźwięków konsekwentnie powiązaną ze znaczeniem. Dziecko może na przykład na lampę mówić "pa", istotne jest jednak, że nazywa ją za każdym razem tak samo. Te pierwsze słowa to czasem uproszczone formy zwykłych wyrazów (meko, oda, buti), ale wiele z nich pochodzi z tak zwanego języka nianiek używanego przez dorosłych. Jego słownictwo bazuje na onomatopejach (hau, brum, bach, ała, cik), na prostych jednosylabowcach (am, be) i na wyrazach złożonych z dwóch identycznych lub niemal identycznych sylab (mama, tata, sisi, ziaziu). Są w nim nawet czasowniki (myju-myju, buju-buju), na wzór których dzieci tworzą własne, np. pisiu-pisiu.

Czy aby na pewno powinniśmy mówić do dziecka po dziecinnemu? Przecież to tylko utrudnia mu opanowanie języka.

Na ten temat panują rozmaite przesądy. Zastanówmy się, co znaczy "po dziecinnemu". Po pierwsze, w stosunku do dziecka częściej używamy zdrobnień, np.: "Chodź, umyjemy rączki". To nie szkodzi, a czasem nawet pomaga, bo "rączka" ma odmianę bardziej regularną niż "ręka". Po drugie, spieszczamy, zmiękczamy wymowę, np.: "A cio to, moje słonećko jąćki siobie pobludziło?". Gdyby ktoś tak mówił do dziecka cały czas, to rzeczywiście by mu utrudniał naukę języka, ale zwykle tak zagadują do niemowlęcia babcie i ciocie, i tylko od czasu do czasu. Jest to wyraz czułości i moim zdaniem też nie szkodzi. A po trzecie - używamy słów z języka dziecka lub tworzonych na ich podobieństwo, np. "Marysia pójdzie lulu" (spać).

To dobrze czy źle?

Język nianiek występuje we wszystkich kulturach. To rodzaj języka środowiskowego, podobnie jak np. gwara uczniowska. Służy ekspresji emocjonalnej i stwarza nić porozumienia . Jest też pomostem do mowy dorosłych. Przecież jak mnie Węgier zapyta o drogę, to nie powiem: "Pójdzie pan ulicą równoległą do głównej alei i skręci w trzecią przecznicę za szkołą", tylko postaram się wyjaśnić mu to jak najprościej. Podobnie upraszczamy, zwracając się do dziecka. Zazwyczaj mówimy w trzeciej osobie: "Mama teraz da Jasiowi pić i Jaś będzie ładnie pił". Nie używamy zaimków. Mówimy: "O, piłka! Rzuć piłeczkę. Podnieś piłeczkę". W ten sposób prezentujemy różne formy gramatyczne tego samego wyrazu. Ludzie pytają mnie nieraz, jak mają mówić do dziecka. To jest pytanie nonsensowne. Bo to matka i ojciec najlepiej wiedzą, jak mówić do własnego dziecka.

Tak jak serce dyktuje?

Tak, o ile dziecko rozwija się normalnie - rozumie nasze słowa i po swojemu na nie odpowiada. Ciekawe na przykład, że do małego niemowlęcia mówimy nieraz bardziej skomplikowanym językiem niż później - gdy dziecko zdradza pierwsze oznaki rozumienia, używamy najprostszych struktur. A i do dwulatka nie powiemy: "Zobacz, jamnik szorstkowłosy", tylko: "O, piesek". Sami czujemy, kiedy już można powiedzieć "jamnik".

A jednak rodziców nieraz się przestrzega, żeby zwracali się do dziecka w normalnym języku.

Takich przestróg udzielają nawet logopedzi. A to dlatego, że dzieci z opóźnioną mową bardzo chętnie posługują się językiem nianiek, np. trzylatek mówi: "Jaja pi lulu" albo "Jaś tu bam". Logopeda sądzi, że to matka daje dziecku niewłaściwy wzór. i poucza ją, że tak nie można. Tymczasem, gdyby to dziecko nie miało okazji słyszeć takich wyrazów, to w ogóle by nie mówiło. Bogu dzięki, że potrafi budować chociaż takie zdania!

Bo widać, że myśli?

Bo może sobie tworzyć pojęcia, nawet jeśli będzie je określało po dziecinnemu. Uczy się składni, buduje zdania, czasem nawet złożone, i potrafi wiele wyrazić. Więc to jest bardzo dobra proteza. Nie można dziecka jej pozbawić i czekać, aż za trzy lata zacznie mówić. Bo brak języka naprawdę upośledza rozwój w wielu innych dziedzinach.

Czy nie jest tak, że dzieci używają pewnych pojęć nie całkiem trafnie, bo tworzą je na dość przypadkowej postawie i nazbyt uogólniają?

Ja myślę, że to nadmierne uogólnianie bierze się z ograniczonych możliwości słownikowych. Jeżeli dziecko może sobie pozwolić na używanie zaledwie 20, 30 wyrazów, to musi ich używać oszczędnie, każdemu przypisywać więcej znaczeń, niż ma w istocie. Moi bliźniacy mówili "hau-hau" o wszystkim, co się rusza, nawet o gałązce chwiejącej się na wietrze. Z pewnością odróżniali psa od gałęzi, tylko nie mogli sobie pozwolić na nazywanie ich różnymi określeniami.

Dlaczego?

Te pierwsze wyrazy dziecko wymawia niejako "na pamięć". Nie ma jeszcze w głowie przepisu na wymawianie poszczególnych głosek ani nie potrafi ich ze sobą dowolnie kombinować. Dopiero mając 50-70 wyrazów, przełamuje to ograniczenie i od razu notujemy gwałtowny przyrost słownictwa. W tym samym czasie dziecko zaczyna te wyrazy zestawiać. To kolejny kamień milowy. Najpierw łączy pozbawione odmiany wyrazy w niby-zdania, zwane zlepkami, np.: "Mama am", "Da meko". Ale już niedługo potem pojawia się odmiana: "Moja ląćka", ale "Daj ląćke"; "Tata pi", ale "posiet pać". Może mówić po swojemu (np. słyszy "szczotka", a mówi "ciotka"), ale wie, jak to wypowiedzieć.

Może nie słyszy różnicy?

Słyszy, a nawet potrafi skorygować dorosłych, którzy zwracają się do niego w jego języku, że nie mówi się "piziana", tylko "piziana".

Dziecko półtoraroczne zaczyna już łączyć ze sobą wyrazy i odmieniać je. Co dalej?

Dwulatek potrafi budować zdania. Najpierw bardzo proste, często opuszczając przyimki: "Mama idzie placy" (do pracy) czy zaimek zwrotny "się": "Maciuś bawi". Potem pojawiają się zdania rozwinięte: "Mama jedzie autem do klepu" czy "Tatuś cyści buty mamy". I wreszcie zdania złożone - najpierw są to zestawienia dwóch zdań pojedynczych, np. "Mamusia umyje jąćki, jąćki b ludne". Potem zdania współrzędnie złożone z "i": Mama śpi i tata śpi, i krówka śpi, i piesek śpi". Wczesne są też zdania przeciwstawne: "Tatuś ma motoj, wujek nie ma motoj", a z podrzędnie złożonych przyczynowe: "Mama nie idź do placi, bo zimno na dwozie".

W wieku dwóch i pół roku dzieci znają już prawie całą gramatykę. Mogą jeszcze nie używać trybu warunkowego albo niezupełnie sobie z tym radzą, mówiąc na przykład: "Żeby nie zmarzłem".

To chyba niejedyne błędy?

Dziecko mówi "osioła", "kopaj", "usiadnęłam", ale te błędy świadczą o tym, że zna reguły językowe i że zgodnie z nimi "poprawia" język. Bo język ma całą masę nieregularności, które się nawarstwiły historycznie, ale dziś już nie mają uzasadnienia. Zawsze mówiłam "klaszcze", "głaszcze", ale coraz częściej słyszę, jak ludzie mówią "klaska", "głaska". To jest zmiana językowa. A dziecko na tej samej zasadzie mówi "płaka" zamiast "płacze". Bo ono nie powtarza jak papuga, tylko samo odkrywa reguły języka. I wybiera formy bardziej logiczne, bardziej regularne, np. "przeskaknąłem", "koniami".

Czy takich niepoprawnych form nie trzeba jednak dyskretnie korygować?

Prawdę mówiąc, nie jest to potrzebne. Ono i tak przestanie tak mówić. Na pewno nie powinno się dziecku błędu wytykać i domagać się, by powtórzyło wyraz prawidłowo. Zresztą rodzice wcale tego nie robią. Wiadomo, że najchętniej poprawiają błędy rzeczowe, np. dziecko mówi, że lalka leży na stole, a rodzice prostują, że nie, bo na oknie. Błędy gramatyczne zwykle nie tyle korygujemy, co w sposób naturalny podajemy formę poprawną, np. dziecko mówi: "Agusia przeskaknęła", a mama potwierdza: "Tak, przeskoczyłaś"!

A jak odnosić się do zabawnych słów, które tworzą kilkulatki?

To są tak zwane neologizmy dziecięce. Biorą się stąd, że dziecko panuje już nad językiem i doszukuje się regularności tam, gdzie jej nie ma. Bo reguły słowotwórstwa istnieją, ale są mniej sztywne i mniej czytelne niż reguły gramatyki. Z początku trudno zrozumieć, że choć na tego, kto pisze, mówi się "pisarz", to jednak tego, kto czyta, nie nazywamy "czytarzem" tylko "czytelnikiem". Paradoksalnie, błędy językowe popełniane przez dzieci świadczą o ich znajomości języka.

Czy możemy pomóc dziecku w opanowaniu mowy?

Jeśli wszystko przebiega, jak należy, to nie powinniśmy tym sobie w ogóle zaprzątać głowy, bo w sposób naturalny postępujemy właściwie. Nie mamy się przejmować, nie mamy dziecka poprawiać; formy nieprawidłowe same się wykruszą, a nasze pouczenia mogłyby je tylko zbić z tropu. Ale na pewno trzeba dziecku czytać, nawet maleńkiemu, ba, nawet dziecku w łonie matki.

A kołysanki, wierszyki? I te wszystkie zabawy słowno-dotykowe, jak "Sroczka kaszkę warzyła?", "Idzie rak nieborak"?

Ależ oczywiście! Takie zabawy mamy we wszystkich kulturach, to znaczy, że nasz gatunek przejawia do nich naturalną skłonność. I powinniśmy za nią podążać.

Ale ta cała moja pochwała naturalności wymaga zastrzeżenia - wszystko dobrze, dopóki dziecko rozwija się normalnie. Jeżeli natomiast mowa jest opóźniona, to jednak trzeba postępować bardziej świadomie.

Czy takie opóźnienie zdarza się często?

Z badań wynika, że u siedmiorga dzieci na sto występuje tzw. SLI (z ang. Specific Language Impairment), czyli specyficzne zaburzenie rozwoju językowego. Mowa tu o dzieciach, które poza tym rozwijają się normalnie - słyszą, są w pełni sprawne umysłowo, nie mają zaburzeń neurologicznych, nie są autystyczne. A jednak ich mowa jest wyraźnie opóźniona w stosunku do rówieśników.

Jeśli poza tym rozwijają się normalnie, to może wystarczy spokojnie czekać? Einstein, jak wiadomo, też bardzo długo nie mówił...

Rzeczywiście, spośród owych 7 proc. niemal połowa to dzieci "późno zakwitające" - one same nadrabiają opóźnienie. Pozostałe, mimo pewnych postępów, wciąż jednak odstają od rówieśników. Przy tym często wyrastają z nich dyslektycy. A ponieważ przy dzisiejszym stanie wiedzy nie potrafimy odróżnić jednych od drugich, lepiej nie czekać, tylko dziecku pomóc.

Dr hab. Magdalena Smoczyńska jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od lat prowadzi badania nad językiem dziecka. Opracowała polską wersję amerykańskiego kwestionariusza do badania rozwoju językowego najmłodszych.

Więcej o:
Copyright © Agora SA