Od drugiego wejrzenia

Z Katarzyną Kotowską, która adoptowała Piotrka, rozmawia Justyna Dąbrowska

Czy wiedząc to, co teraz Pani wie, uważa Pani, że dobrze jest namawiać ludzi do adopcji?

Rzecz w tym, że nikogo nie powinno się namawiać. Trzeba samemu dojrzeć do tej decyzji. Ludzie, którzy nie mogą mieć dzieci, muszą przejść przez żałobę ze wszystkimi jej etapami.

Jak to?

Dokładnie tak jak po śmierci kogoś bardzo bliskiego. Jest czas, kiedy człowiek w to nie wierzy, kiedy temu zaprzecza. Potem jest czas depresji. Trzeba jakoś wewnętrznie umrzeć, aby móc zmartwychwstać. Dopuścić do świadomości, że jakaś część nas umarła. Że coś bardzo ważnego nigdy się nie stanie - dalszego ciągu mnie nie będzie. Dopóki się z tym nie pogodzę, nie ma szans, by adopcja się powiodła, i kiedy ktoś wyskakuje z radą "to może zaadoptuj dziecko", mam ochotę go zabić. Tym bardziej że sam najczęściej ma dzieci. Mieć dziecko, które się samemu urodziło, a mieć dziecko adoptowane, to dwie zupełnie różne rzeczy, przynajmniej na początku. Dlatego nie można nikogo, kto sam do tego nie dojrzał, nakłaniać do adopcji. Ja naprawdę miałam ochotę strzelać.

Tak bardzo to Panią raniło?

Przecież tacy "doradcy" nie mają pojęcia, co ja czuję, bo nikt nie zrozumie drugiego człowieka, jeśli sam nie przeżył czegoś podobnego. Ktoś, kto ma dzieci, nie doświadczył takiej niemożności, nie wie, co się wtedy czuje. Więc mówi o jakiejś abstrakcji. To jest brak wrażliwości.

W ogóle nie trzeba mówić o adopcji?

Trzeba! Chciałabym, żeby się mówiło, żeby ludzie coraz więcej wiedzieli i żeby to było społecznie akceptowane, bo nie całkiem jest.

W czym to się przejawia?

To jest zawsze sensacja. Można to zresztą zrozumieć, bo w końcu to nie jest całkiem zgodne z naturą, chociaż suka potrafi np. zaadoptować kociaka. Ale adopcja jest wciąż postrzegana jako coś dziwnego i ludzie się z nią kryją. Jeżeli ktoś wziął psa, to tego nie ukrywa. I słyszy, jak mówią o nim: "To dobry człowiek, przygarnął pieska z ulicy". Ale wziąć dziecko to rzecz wstydliwa. Pokutuje również opinia, że dziecko zostawiają tylko wredni ludzie.

A to nieprawda?

Myślę, że nie. Inna rzecz, że jak ktoś oddał dziecko, to się tym nie chwali, więc mało o takich ludziach wiemy. Ale nikt nie oddaje dziecka dlatego, że to lubi, prawda? Oddaje, bo nie radzi sobie z życiem. To może być alkoholizm, bieda, bezradność. Kiedy porzucona kobieta decyduje się na aborcję, to znajduje zrozumienie. Ale żeby tak oddać własne dziecko! I w tym się przejawia hipokryzja naszego społeczeństwa, bo my nie umiemy zorganizować skutecznej pomocy dla niewydolnych rodzin. Jest podział - my z tej jasnej strony życia i oni z tej ciemnej. My jesteśmy ci dobrzy, my przyjmujemy z miłością każde przez Boga zesłane dzieciątko... A prawda jest taka, że kiedy katolicki ośrodek zawiadamia przybranych rodziców o narodzinach brata czy siostry ich dziecka, to oni wcale tego rodzeństwa przyjąć nie chcą.

Jakie pytania powinniśmy sobie zadać, jeśli rozważamy decyzję o adopcji?

Po pierwsze - czy jestem zdolny, zdolna do miłości. Kiedy samemu rodzi się dziecko, ma się poczucie, że ono jest częścią nas. A łatwiej jest kochać część siebie. Wiedzieć, widzieć, że to jest zupełnie obcy człowiek - to o wiele trudniejsze... Dlatego warto zdobyć się na taką autorefleksję: Czy umiem wyjść poza swoje "ja" i poza to, co moje. Czy kocham tylko to, co własne, czy umiem angażować się także w to, co poza mną. Czy mam przyjaciół i jakie to są przyjaźnie. Czy tylko się drinkuje i gada o nowych kafelkach, czy to są prawdziwe, głębokie związki. Bo jeżeli to są tylko "nowe kafelki", to ja bym nie zawracała sobie głowy. Miłość do kafelków stoi w sprzeczności z miłością do dziecka - dziecko może zepsuć kafelki. Trzeba się temu uczciwie przyjrzeć i umieć przyjąć także cudzą opinię - kogoś, do kogo ma się zaufanie. Tego rodzaju pomocy można by też oczekiwać od ludzi z ośrodków adopcyjnych.

Przed czym by mnie Pani przestrzegała, gdybym zdecydowała się na adopcję?

Trzeba sobie uświadomić, że to zawsze jest dziecko porzucone, zranione. Ono ma kolce i będzie nimi kłuło. Nawet jeśli to niemowlę, które ma wprawdzie mały repertuar okazywania, że jest mu źle - może krzyczeć, prężyć się, może zachorować - i my możemy te komunikaty przeoczyć, ale one są. Dwulatek opluje, kopnie, uderzy, uszczypnie, ucieknie, a jeszcze starsze dziecko może powiedzieć: "Ty wcale nie jesteś moją mamą", co jest świętą prawdą, ale jeśli człowiek ma jakieś oczekiwania, to go to może zaboleć.

Jakie oczekiwania?

Na przykład, że od razu stanę się matką. Jak przyszłam po Piotrka, który miał wtedy dwa lata, to panie z ośrodka powiedziały mu, że "mamusia" przyszła. A ja przecież nie byłam wtedy żadną mamusią, tylko obcą babą. A jeśli dziecko jeszcze pamięta swoją mamę prawdziwą, rodzoną, to ma w głowie mętlik. Jak mnie z kolei mówią: "To będzie pani dziecko", to ja też spodziewam się czegoś innego. Bo dotąd stykałam się z dziećmi chowanymi w rodzinie, które znają powszechne kody, inne niż kody z domu dziecka. One nie wiedzą na przykład, co znaczy rozpostarcie ramion. Dla mnie to naturalnie "chodź, przytulę cię", a ono nie rozumie. I to jest szok. Dom dziecka ma dzieci karmić, dać im dach nad głową, ciepłe ubranie. Ale dalej nie pójdzie, bo nie ma tego, co jest istotą kontaktu człowieka z człowiekiem, tego bycia "jeden na jeden".

Więc brak wspólnego języka. Co jeszcze zaskoczyło Panią w Piotrku?

Najgorsze było to, że na początku niczego nie potrzebował - tylko jedzenia, spania. A teraz nie zaśnie, jak się go nie utuli. Najlepiej, żebym zasypiała obok niego, a ma prawie dziewięć lat! Wtedy nie. Wyłączył te swoje potrzeby. Opowiadał mi kiedyś, że jak był w domu dziecka, to był na swoją mamę tak wściekły, że o niej w ogóle przestał myśleć.

Czyli te dzieci z wściekłości wymazują obraz matki i wymazują też swoje potrzeby...

Tak, muszą to sobie jakoś ułożyć, aby moc żyć. Najpierw czekają, potem przestają czekać, bo ile można czekać? Więc coś z tym muszą zrobić, muszą być wściekłe. I ta wściekłość owocuje potem tak zwanym złym zachowaniem, które bije w nas, rodziców adopcyjnych.

Wróćmy do tych oczekiwań - wszyscy się spodziewają, że od początku będzie dobrze, a wcale tak nie jest.

Właśnie. Tego nie mogę pojąć. Panie z ośrodków adopcyjnych mówią, że nie mogą straszyć ludzi i nie mogą mówić o trudnościach. Dla mnie to jest nieuczciwe. Ale może to dlatego, że dzieci w domach dziecka jest więcej niż chętnych, żeby je wziąć. Więc może lepiej jest być u rodziców jakichkolwiek, którzy nie zrobią strasznej krzywdy, niż być u nikogo. Ale ile ja energii straciłam na zamartwianie się, że Piotrek cały dzień ryczy, a ja go nie umiem uspokoić!

Nikt Pani nie powiedział, że on będzie odreagowywał?

Nikt. I że nie ma co rwać włosów z głowy i zadręczać się: "Co ja źle robię?". Nic źle nie robię. Nie mówi się o tym, że będzie trudno, że te dzieci mają uraz, że w głębi duszy czują, że zostały odrzucone. Nie mówi się, że będą odreagowywać długo, o wiele dłużej, niż by się wydawało. Nie mówi się, że dziecko może nas nie zaakceptować. Bo to nie tylko rodzice biorą dziecko, ale i dziecko bierze sobie rodziców.

A co, jeśli dziecko nas odrzuci?

Być może trzeba odejść. To niejedyne dziecko, jakie czeka na rodziców. Bywa, że ludzie się nie dopasują i trudno. Ale powinniśmy być uprzedzani, że dziecko będzie nas testowało.

Chciałabym spytać o trudne uczucia, z jakimi musiała się Pani zmagać na początku, bo mam wrażenie, że o tym też się nie mówi, trochę idealizując sytuację adopcji. Mówi się, że to taki dobry uczynek...

Ja w ogóle nie miałam poczucia, że zrobiłam dobry uczynek, ja zrobiłam coś dobrego dla siebie. Nie miałam dziecka, strasznie chciałam je mieć, więc uznałam, że będę je miała właśnie w taki sposób. I nie zakochałam się w swoim synku od pierwszego wejrzenia.

Na początku było mi trudno, bo nie miałam żadnego doświadczenia z dziećmi. (Owszem, widywałam dzieci w kościele, więc chodziłam tam w ciemnych okularach, żeby nie było widać, jak ryczę). Mąż mnie pocieszał: Przecież ty potrafisz oswajać zwierzęta, to co - dzieciaka nie oswoisz? Myśmy ambitnie myśleli, że cały dzień z tym dzieckiem coś trzeba robić, co rusz jakąś nową zabawę wymyślać. Byłam zupełnie bezradna. Wiadomo, że dziecko trzeba w coś ubrać, ale gdzie to kupić? Umyć mu głowę, ale jakim szamponem? Niby drobiazgi, ale mnie wykańczały. Na szczęście Piotrek miał "szok tlenowy" i spał po 18 godzin na dobę, a my z nim na zmianę. Było mi wstyd, że nie traktuję go jak swoje dziecko. Było mi głupio... Pamiętam taki etap - on śpi, a ja patrzę na niego i myślę: oto człowiek, który potrzebuje pomocy. Nie mój syn, tylko ktoś obcy, potrzebujący pomocy.

Kiedy Pani poczuła, że jest Pani mamą?

Po miesiącu odważyłam się powiedzieć do niego "synku". Niespodziewanie dla samej siebie przestałam myśleć "dlaczego mi jest tak trudno" i zobaczyłam, jak trudno jest jemu. Wtedy poczułam, że to mój synek. U niego trwało to dłużej. Przez wiele miesięcy budził się w nocy z płaczem, a ja biegłam go utulić i odbywała się walka. Bił mnie i kopał, bronił się przed miłością. Dopiero po roku zawołał do mnie w nocy "mamo". I wtedy poczułam, że on też wie. Do dziś, jak to wspominam, to się wzruszam.

Z perspektywy czasu może Pani powiedzieć, jak to doświadczenie panią rozwinęło, co Pani dało?

Wreszcie stałam się dorosła, bo chyba na tym właśnie polega dorosłość, że jest się za kogoś odpowiedzialnym. Myśmy z mężem żyli sobie trochę na niby, to był dom, ale taki nieprawdziwy. Przy dziecku wszystko nabiera wagi - musi być choinka, obiad. Ja muszę stale dorastać do sytuacji, stale się coś zmienia. Piotrek mnie obserwuje i nie mogę sobie pozwolić, żebym była wściekła albo zaniedbana, bo ja jestem dla niego modelem kobiety.

Chciałaby Pani, żeby Piotrek był wdzięczny?

W ogóle tego nie oczekuję. Ja się strasznie dziwiłam, jak ludzie mówili: "Boże, jakie ten Piotrek miał szczęście!". To ja miałam szczęście! To ja dostaję dzień po dniu, już teraz. To, co dostaje matka od dziecka. Nie chcę myśleć, co będzie za 15 lat, tego nie wiem. Myślę, że dorastanie adoptowanego dziecka jest bardzo trudne. Wszystkie nastolatki muszą być wredne, bo muszą strącić rodziców z piedestału. A rodzice się bronią, boją się przyznać do błędu. Ci, którzy swoje dziecko adoptowali, łatwo wpadają wtedy w myślową pułapkę: co złego to nie my, to te geny.

Czy mówić dziecku, że jest adoptowane?

Tak. Trzeba powiedzieć prawdę, bo dziecko rośnie, nabiera rozumu i jakoś musi swoje życie z tych porozrzucanych kawałków złożyć. Jeśli zaprzecza się faktom, można się na tym przejechać. Skoro potrafimy wyjść z tego ciasnego "ja", "mnie", "moje" i zaakceptować obcość człowieka, który staje się naszym dzieckiem, to musimy zaakceptować i to, że on miał innych rodziców. Ja jestem im wdzięczna. I może to jest klucz do dobrej adopcji - szacunek dla ludzi, którzy oddali dziecko. Jeśli się go ma, to się go dziecku przekaże. A ja mam do nich szacunek, współczucie, jakieś takie ciepłe uczucia.

Żeby powiedzieć prawdę, to trzeba się z tą prawdą pogodzić?

Właśnie. Dogłębnie i bez reszty. Poza tym nie dzielić świata na: oni, niedobrzy, i my, dobrzy. Bo oni nie zawsze są tacy niedobrzy, jak czasem nam wygodnie myśleć, a my nie tacy znów dobrzy, skoro nie chcemy tych kolejnych dzieci brać. Trzeba mówić prawdę, bo dziecko musi złożyć swoją tożsamość z tych rozsypanych kawałków. Jeżeli będzie myślało o swoich rodzicach, że to margines, to o sobie też tak będzie myślało. Ja muszę towarzyszyć mojemu synowi w trudnych rzeczach. Na tym polega moja rola, muszę pomagać w tym układaniu, a jeżeli odgrodzę się od tego kłamstwem, no to on zostaje na lodzie. Ja muszę przy nim być, aby pomóc mu to przeżyć, bo to on przecież ma największy problem. Ja jakoś to sobie ułożę.

Dziękuję za rozmowę

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.