W czym przejawia się duchowość dziecka?

W jaki sposób można towarzyszyć mu w jego wierze? O to, i nie tylko o to, zapytaliśmy księdza profesora Józefa Tischnera.

Dusza dziecka, tak jak ja to widzę, jest z natury religijna. To, co my nazywamy często otwarciem dziecka na baśń, na legendę, w gruncie rzeczy jest otwarciem na świat nadzmysłowy, nadprzyrodzony. I co ważne, w tym świecie dziecko szuka doświadczenia dobra, które zwycięża.

Wrażliwość dziecka na świat nadprzyrodzony jest zdumiewająca. Myślę, że dziecko najpierw odkrywa świat nadzmysłowy, a potem dopiero zaczyna poznawać świat zmysłowy - ten, który boli, wymaga trudu - często świat łez, choroby.

Czym się ta wrażliwość wyraża, w Księdza doświadczeniu?

Przede wszystkim zdumiewającą zdolnością do rozumienia Ewangelii. Kiedy synowie mojego brata byli mali, skarżył mi się, że nie może chodzić z nimi do kościoła, bo rozrabiają. Mieszkałem wtedy przy kościele, który w niedziele świecił pustkami, bo wiadomo - w Krakowie jest bardzo wiele kościołów. I postanowiliśmy zrobić tam mszę dla przedszkolaków. Żeby je zainteresować, przynosiłem na te msze miśka - Bartka. Bartek nic nie rozumiał i trzeba go było uczyć religii i zachowania w kościele. I oczywiście one też mogły przychodzić ze swoimi zabawkami. Zawsze kazanie zaczynało się od tego, że dzieci biegły do mnie i pokazywały, co mają, a ja stawiałem te wszystkie miśki i małpy na ambonce koło siebie i znad nich zaczynałem, a potem dopiero brałem mikrofon i szedłem między dzieci.

I nie było z tym żadnych problemów?

Specjaliści od religijnej pedagogiki niepokoili się, czy się dzieciom nie zamaże różnica między Panem Jezusem a Bartkiem. Nie zamazała się. A dlaczego - tego ja sam nie wiem.

Zasadą tych mszy było, że każde dziecko jest akceptowane takim, jakie jest. I chodzi o to, żeby poczuło się w kościele jak u siebie. A więc w zasadzie wszystko wolno. Dziecko na przykład wchodziło na ołtarz, szarpało mnie za ornat i pytało, co tam jest. Brałem je wtedy na rękę i pokazywałem, co jest w tabernakulum. Uważałem, że zachowań rytualnych będzie się uczyć z biegiem czasu, spontanicznie.

A jak reagowali rodzice? Bo często to oni właśnie mają większe kłopoty z zachowaniem dzieci, niż same dzieci czy ksiądz.

Dla rodziców dzieci bywały ogromnym zaskoczeniem, bo nagle wychodziło z nich coś, o co by ich nie podejrzewali. Zresztą dla mnie też to było zaskoczenie. Nie dało się wśród tych dzieci po prostu opowiadać z mikrofonem w ręku wedle tego, jak sobie człowiek założył. Bo zadawały pytania albo odpowiadały tak, że czasem trudno było powstrzymać śmiech wobec niesłychanej szczerości, otwartości i piękna tego, co mówiły.

Kiedyś opowiadam, że Pan Bóg stworzył wszystko, co nas otacza. Wymieniam zwierzaki, jakie stworzył: żaby, zające, sarny, jelenie... I chcę przejść od zwierząt do stworzenia człowieka, pytam więc dzieci, które ze wszystkich stworzeń najbardziej Mu się udało. A tu podchodzi taka mała dziewczynka do mikrofonu i mówi: "Chyba ja".

Oczywiście cały kościół się roześmiał. Dziecko się speszyło, a ja musiałem tak mu wszystko wytłumaczyć, żeby nie poczuło, że zostało w kościele wyszydzone. To był dla tego dziecka bardzo ważny moment. Może pierwsze w życiu pokazanie się na zewnątrz.

Kiedy indziej jest tekst "Nie samym chlebem żyje człowiek". I zaczynamy wymieniać przez mikrofon pokarmy dla ciała - wszystkie możliwe przysmaki, a że był to okres kryzysu ekonomicznego w Polsce, więc tym bardziej ślina ciekła. No, a pokarm dla serca? - pytam. I tu milczenie. A wtedy jeden z chłopaków wyskakuje gdzieś ze środka kościoła i powiada: "pomidory!" I znowu kościół w śmiech. Ja wtedy biorę tego chłopaka i mówię: "Wiesz, pomidory to także pokarm dla ciała, ale kiedy ktoś komuś zrobi radość, to jest pokarm dla serca. Widzisz, jaką radość zrobiłeś wszystkim? To jest właśnie pokarm dla serca".

Taka mała teologia radości.

Logika odkrywania religii była taka, że to świat dobra - owszem, trudnego dobra, bo Pan Jezus miał trudne życie, ale jednak dobra. I to taki świat, w którym każdy człowiek, a zwłaszcza dziecko, jest akceptowany takim, jaki jest. Może to jest właśnie w wychowaniu religijnym najważniejsze: wzbudzenie przekonania, że ta Najwyższa Miłość kocha człowieka takim, jaki on jest. Tata kocha, jak dziecko nie przeszkadza. Mama kocha, jak dziecko śpi. A Pan Jezus to kocha także wtedy, kiedy dziecko przeszkadza.

Czy to jest właśnie nasz podstawowy błąd - że nie potrafimy pokazać Boga jako kogoś kochającego bezgranicznie i bez zastrzeżeń?

Tak. Podstawowy błąd jest, gdy się uważa, że Bóg jest kimś, kto sprzedaje swoją miłość za dobre sprawowanie dziecka. To potworne fałszerstwo.

Czyli miłość - nie za dobre uczynki?

Jednak nie! Trzeba powiedzieć, że uczynki wtedy będą dobre, jeżeli człowiek poczuje się dobry. Bo jeżeli człowiek poczuje się zły, to nie będzie miał nawet pewności, czy jego dobre uczynki są dobre. Uczynki złego człowieka są przecież podejrzane.

Można próbować przekazywać miłość, ale czy w ogóle jest możliwe coś takiego jak "przekazanie wiary"?

Tego nie wiem. Natomiast jest możliwe przekazanie hierarchii wartości, to znaczy zaszczepienie albo nawet inaczej - zachowanie tej hierarchii wartości, która jakby z natury duszy dziecięcej się wyłania. Dzieci mają na przykład niezwykłe wyczucie sprawiedliwości. Jeśli się je niesprawiedliwie potraktuje, mają poczucie krzywdy. Otóż idzie o to, żeby im tego nie zburzyć.

Wielkim problemem dziecka jest to, że ono wie, co samo przeżywa, ale nie bardzo wie, co przeżywa drugie dziecko. Istotne jest wyjście z tego egoizmu do drugiego człowieka. I tutaj, myślę, opowieść ewangeliczna jest genialna. Bo tam uczy się rozumieć drugiego człowieka: to, że drugi także cierpi. I ciekawe, że dziecko nigdy nie uważa tych opowieści ewangelicznych za baśń.

Jest sporo trudnych tematów, z którymi my - dorośli - nie bardzo sobie sami radzimy. I jak tu mówić dzieciom o cierpieniu, śmierci albo piekle?

Jeśli chodzi o cierpienie, to jedyną drogą jest przekazywanie dzieciom, że nie cierpią same, tylko z Kimś. Że miłość Pana Jezusa jest taka, że On jest przy nich, szczególnie gdy cierpią. Bo na te msze dla dzieci przychodziły też dzieci chore, po szpitalach... I Chrystus był z nimi.

No, a co z piekłem?

To nawet prostsze. Trzeba wytłumaczyć dziecku, że kto naprawdę nie chce pójść do piekła, to nie pójdzie. Bo Pan Bóg mu pomoże. Choćby tam coś nawet czasem zbroił.

Dziecko szuka w świecie doświadczenia dobra, ale co wtedy, jeśli doznaje, że dobro przegrywa? Umiera ukochana babcia...

Tym bardziej szuka.

I to znowu zadanie dla nas, dorosłych?

Tak. Babcia umiera. "Babcia idzie na drugi świat - ten świat dobry. I nadal jest między nami". W ten sposób buduje się w dziecku nadzieję. Bo z doświadczenia dobra można wywieść jakąś naiwność. A nie chodzi o to, żeby dziecko było naiwne, lecz by miało nadzieję - mimo klęsk. Budowanie nadziei u dziecka to jest kolosalne zadanie wychowawcze.

A w jaki sposób można odebrać nadzieję?

Kiedy się je tak poniży, sponiewiera, że ono przestaje się czuć godne nadziei. Wiara w miłość, wiara w miłość Chrystusa jest tym, co ratuje w nim poczucie wartości.

Czy miał Ksiądz Profesor doświadczenia z dziećmi ludzi niewierzących?

Tylko pośrednio. Widziałem, jak te dzieci cierpiały, patrząc na białe sukienki dzieci idących do pierwszej komunii. I myślę, że rzeczywiście jakiś świat został im odebrany. Nie powinno się ukrywać przed dzieckiem tej tajemnicy. Jeśli inne dzieci wchodzą w tę tajemnicę, to dlaczego to jedno też by nie miało w nią wejść? Sądzę, że to w niczym nie narusza czyjejś niewiary, jeśli dziecko będzie wchodzić w świat Ewangelii. To przecież wcale nie znaczy, że potem, gdy dojrzeje, zaakceptuje religię czy Kościół. Ale przecież coś z tego świata Ewangelii w nim zostanie, a przede wszystkim - nie powstaną i nie zostaną rany, jakie buduje irracjonalny zakaz.

Ewangelia jest literaturą szczególnego rodzaju. I ja bym radził nawet ludziom niewierzącym, żeby swoich dzieci nie odsuwali od tych doświadczeń ewangelicznych. Bo Chrystus, ewangeliczne sceny, zachowania ewangeliczne pozostaną w nas jako źródło, jako wymiar człowieczeństwa. Choć przekazanie Ewangelii zawsze jest trudne, zawsze jest wyzwaniem.

A jeśli tylko jedno z rodziców jest wierzące albo dziadkowie są wierzący, a rodzice nie?

Konfliktów nie unikniemy. Dziecko także, oczywiście na swoją miarę, musi stawić im czoło. Obserwowałem wiele załamań dzieci wychowywanych poza konfliktami, które potem nie umiały sobie poradzić z nimi na zewnątrz. Na przykład tam, gdzie jest jedno dziecko w domu, to ono nie wie, co to jest konflikt. A gdy jest pięcioro, to bez przerwy się ze sobą spierają i szukają kompromisu.

A czy są jakieś konkretne, nawet drobne kroki, które mogą pomóc w przekazywaniu wiary? Dawanie świadectwa? Wspólna modlitwa?

Tak. Choćby ta modlitwa przed jedzeniem czy po jedzeniu - w Polsce trochę zaniedbana, a na Zachodzie bardzo przestrzegana. Przynajmniej w tych środowiskach w Austrii, gdzie bywam.

Ale powiedziałbym, że istota przekazywania wiary polega na tym, że po każdym akcie wiary człowiek staje się lepszy niż przedtem. To znaczy matka czy ojciec, którzy wracają z kościoła, muszą być lepsi. Po modlitwie ludzie powini być uspokojeni, żeby dziecko widziało, że ten akt wiary polepsza człowieka, a nie pogarsza. To się sprowadza do małych rzeczy.

W gruncie rzeczy - do zgodności tego, co wielkie, z tym, co jest...

...codzienne. Na przykład przed modlitwą dziecko nie mogło czegoś matce przekazać, a po modlitwie ona zaczyna słuchać. U świętego Pawła jest powiedziane: "Nie rozdrażniajcie waszych dzieci". A ja rzeczywiście bardzo często obserwuję, że rodzice rozdrażniają dzieci. Mówią, że je uczą albo wychowują, a rozdrażniają. "A miałaś dwóję, a nie powiedziałaś. No, przyznaj się. Miałaś dwóję". I tak dalej, i tak dalej. I to wszystko idzie w stronę rozdrażnienia, a nie w stronę dodania otuchy.

A co robić, jeśli dziecko się buntuje - czy to przeciwko wierze, czy niewierze rodziców?

Myślę, że trzeba dotrzeć do źródła buntu, uznać racje. I po prostu usunąć źródło buntu.

A co może być źródłem?

Ja wiem, że ci moi bratankowie nie mieli ochoty chodzić z rodzicami na msze dla ludzi nauki. Stali w tłumie i oglądali tylne strony dorosłych. A potem ci sami chłopcy nie mogli się doczekać, kiedy przyjdą do kościoła. Brali te swoje miśki, żeby ksiądz zobaczył, i w kościele było wydarzenie, jak dostali Bartka do trzymania. Oni szli do czegoś, co jest ich - to było częścią ich świata.

A jeśli jakieś dziecko nie umiało się zachować, to brałem je, aby mi pomagało. Na przykład - kiedy czytałem Ewangelię, to prosiłem, żeby mi właśnie ono przytrzymało lekcjonarz. Czasem prosiłem takie, które umiało już czytać, o przeczytanie któregoś z ogłoszeń. To ono się czuło bardzo dumne, a ludzie tym uważniej słuchali ogłoszenia, bo jak ja czytam, to nikt nie słucha.

Czyli - drogą jest otwarcie na dziecko i...

...współuczestnictwo. Choć nie jestem za kompletnym brakiem dyscypliny. Ale nie powinno się na dyscyplinie kończyć. Wiem, jak to jest, bo wytykano mi ciągle w rodzinie, że jak byłem mały, to chodziłem do kościoła do zakrystii... Tam była rozlana woda święcona, a w Łopusznej było bardzo zimno w kościele, więc ta woda zamarzała, a ja się po niej ślizgałem. Pokusa była tak wielka, że nie można jej było opanować. I dopiero potem, po latach przeczytałem w jakiejś teologii, że im większa pokusa, tym mniejszy grzech.

Czy przy okazji dzielenia się z dzieckiem wiarą można nauczyć je szacunku do tych, którzy nie wierzą albo wierzą inaczej?

Oczywiście. Powiedziałbym, że najpierw jest atmosfera ogólnego szacunku dla człowieka. Potem przychodzi szacunek dla inaczej myślących, inaczej czujących. A potem mówi się: jeśli ty będziesz wierzył, jeśli będziesz dobry, dzięki swej wierze będziesz stawał się lepszy, to to ich przekona.

Oczywiście wiele zależy od duszpasterza. Ja wiem, że trzeba być szczególnie delikatnym, szczególnie wyrozumiałym dla dzieci, które mają inną wizję świata albo niewierzących rodziców. Nie można burzyć autorytetu rodziców.

To chyba bardzo trudne - pogodzić wierność prawdzie z taką wyrozumiałością.

Kiedyś uczyłem krótko w szkole podstawowej. Były tam dzieci świadków Jehowy. One bardzo często zostawały na religii. Zasada moja była taka, żeby nie odbierać nikomu jego wiary. Moim zadaniem jest pomóc w rozumieniu wiary, ale nie odbierać jej. Świadkowie Jehowy ogromnie respektują Pismo Święte, więc jeśli mam na lekcji dzieci świadków Jehowy, to moim zadaniem jest z podobnym respektem podchodzić do Pisma. Nie odbierać im tego, co mają. Ja tutaj nie jestem posłany tylko do tych, którzy są katolikami, ale także do tych, którzy szukają, którzy mają inne przekonania. I podstawowa sprawa - to zaakceptować te przekonania. A potem? Świat religii jest tak bogaty, że nie ma dwóch ludzi, którzy wierzą tak samo.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dziecko 4/1997

Więcej o:
Copyright © Agora SA