Wyobrażałem sobie, że będę wielkim, szarym, kudłatym misiem. Takim, wiecie, jak spod Giewontu. Okazało się, że będę raczej wielką, żółtą, krótkowłosą, brzuchatą myszą - taki strój zdobyła jedna z mam. Ale chwała jej i za to.
- Tato, jutro przyjdzie do nas pluszowy miś - powiedziała moja córa, gdy przyszedłem odebrać ją z przedszkola. - Będzie wielki. Wielki jak dom.
- No, może trochę mniejszy - stonowałem oczekiwania.
- Jak ciężarówka?
- Jeszcze mniejszy. Powiedzmy taki jak ja. I może niekoniecznie będzie wyglądał jak prawdziwy pluszowy miś.
- Oj, tato, będzie wielki i pluszowy, zobaczysz - nie dała się przekonać.
A potem, gdy zakładała buty, kurtkę, czapkę, usłyszałem, że inne dzieci też tylko o tym mówią. To znaczy, mamo, tato, jutro w przedszkolu pojawi się miś. Wielki i kudłaty.
Poczułem presję, odpowiedzialność i strach. Bo czy wielka brzuchata mysz, i to jeszcze z moją twarzą (nie mam nic, co by ją zasłoniło), ich nie rozczaruje?
W nocy bolał mnie brzuch.
Obudziłem się niewyspany i do tego spóźniony. W przedszkolu miałem być o ósmej, było za dwadzieścia.
Nie zjadłem śniadania.
Nie zapaliłem papierosa.
- Dziś miał być miś, mamo. Dlaczego nie ma? - biegnąc oczyma wyobraźni widziałem rozczarowane, zawiedzione buzie malców.
Wpadłem do przedszkola spocony i pełen poczucia winy. Przebrałem się za tę mysz. Do łapy dostałem wiklinowy kosz pełen czekoladek i ruszyłem do dzieci, które już czekały.
- MIŚ!!! - zapiszczały niektóre.
- Miś - wyszeptały inne.
- Czyli jednak miś - pomyślałem i poczułem się znacznie pewniej.
A już zupełnie wszedłem w rolę, gdy usłyszałem: - Tato, tato, zobacz, Pan Misiowy - bo było to najtrafniejsze określenie.
W każdym razie popłakały się tylko dwie dziewczynki. Reszta się dziwiła, przyglądała, ale w końcu się uśmiechała. A Tośka była zachwycona. Podwójnie. Tym, że jest miś, i tym, że ten miś to jej tata.
Rodzice też byli wyjątkowo mili. Mówili "Dzień dobry" i "Do widzenia", uśmiechali się, żartowali, a niektórzy przełamali się nawet na tyle, że dotykali. Witałem więc dzieci, pozdrawiałem je i ich misie. Częstowałem, głaskałem, podawałem łapę. Aż do ostatniego dziecka.
Na koniec zajrzałem do każdej z grup.
- Witajcie, dzieciaki, ho, ho.
- CZEŚĆ, MISIU!!!
- Jak nazywa się wasza grupa?
- JEŻYKI!!!
- Jak robią jeżyki?
(odgłos trudny do opisania)
- A jak robią misie?
(dzieciaki gładzą się po brzuszkach)
- A teraz, kochane Jeżyki... - no właśnie. Nagle zrozumiałem, jak trudno być prezydentem. No bo odwiedzasz jakiś tam kraj, miasto, wioskę i wszędzie oczekują, że coś im fajnego powiesz. Wybałuszają więc oczy, nastawiają uszy, rozdziawiają usta, patrzą, wyczekują...
- ...Pijcie tran i myjcie zęby, ho, ho - wymyśliłem w końcu.
Pokiwały głowami. A potem były jeszcze zdjęcia, przytulanki, poklepywanki.
Z przedszkola wyszedłem w doskonałym nastroju. W ogóle tego dnia patrzyłem na świat z innej, można by powiedzieć, misiowej perspektywy.
Uważam, że wszyscy od czasu do czasu powinni się przebrać za misia. Albo przynajmniej za wielką, żółtą, grubawą mysię.