Czy stosunek do wiary wynika z doświadczeń w dzieciństwie?

Badania pokazują, że istnieje związek pomiędzy tym, w jakich domach się wychowywaliśmy a naszą religijnością w dorosłości. Pytamy ludzi o różnym podejściu do wiary o to, jak wyglądało ich dzieciństwo w kontekście praktyk religijnych i co wpłynęło na ich obecny stosunek do religii.

O tym, że wiara ma wpływ na życie człowieka nie trzeba nawet dyskutować, ale czy nasze wczesne doświadczenia życiowe decydują o naszej religijności w dorosłości? Dziennikarka "The Atlantic" w odpowiedzi na to pytanie zacytowała wyniki badań, które potwierdzają, że chodzenie do kościoła w dzieciństwie ma wpływ na większą religijność w dorosłości, tak samo jak rodzina, w której się wychowujemy: dzieci rodziców tego samego wyznania są bardziej skłonne do zachowania wiary, w której dorastali (Bengtson et al., 2013).

Dzieci rozwodników natomiast rzadziej niż ich rówieśnicy z pełnych rodzin identyfikują się z instytucjami religijnymi, co jednak nie przeszkadza im deklarować wiary w Boga (Zhai et al., 2007). Znaczenie dla religijności w dorosłym życiu może mieć nawet kolejność urodzenia w rodzinie - środkowe dzieci częściej niż ich młodsze i starsze rodzeństwo odchodzą od wiary (Saroglou and Fiasse, 2003).

W naszym silnie katolickim kraju (89 proc. respondentów badania jest tego wyznania) dzieciństwo to czas wzmożonych praktyk religijnych. Czy mają one przełożenie na podejście do wiary i religii w dorosłości? Przeczytajcie historie naszych bohaterów: są wśród nich osoby głęboko wierzące, poszukujące i zdeklarowani ateiści. Jaka była ich droga to obecnego stosunku do wiary?

Lucyna: "Prawdziwa wiara narodziła się we wspólnocie młodzieżowej"

W moim domu rodzinnym kult religijny nigdy nie był szczególnie mocny. Oczywiście wszyscy byliśmy ochrzczeni, przyjęliśmy sakrament Komunii Św., obchodziliśmy święta katolickie bardziej na zasadzie obowiązującej tradycji, niż potrzeby serca... Do kościoła rodzice nie chodzili wcale, chyba że na Wielkanoc ze święconką, brat i ja mieliśmy obowiązek być co niedziela, ale często kończyło się to spacerem po parku ze znajomymi. Moja prawdziwa wiara narodziła się we wspólnocie młodzieżowej, do której trafiłam za koleżanką w wieku 15 lat. Nudny kościół stał się po pewnym czasie miejscem, w którym czułam się u siebie. Doświadczenie obecności Boga wśród ludzi ukształtowało mnie na zawsze.

Fundamentem mojego przekonania, że Bóg istnieje było świadectwo życia rówieśników, nastolatków, tych, którzy wydawałoby się dopiero powinni uczyć się życia od dorosłych, ale też kilku naprawdę oddanych księży. Potem oczywiście przyszły również własne doświadczenia, które tę wiarę umocniły i dały niezachwiane poczucie, że absolutnie nigdy nie zostaję z problemami sama, że w życiu nie ma sytuacji bez wyjścia.

Dzisiaj moje przekonanie nadal jest tak samo głębokie, natomiast samo chodzenie do kościoła co niedzielę nie jest aż tak istotne. Moje dzieci staram się wychowywać w poszanowaniu Boga, wiary i Kościoła, ale nie upieram się przy coniedzielnych mszach.

Piotr: "Ważne było patrzenie na relację miłości rodziców do siebie i do nas"

Dom, w którym się wychowywałem to obraz tradycyjnej katolickiej rodziny. Głównym motorem do przekazywania wartości była mama, z tatą nie rozmawiało się na te tematy. To mama uczyła nas modlitw i prowadziła do kościoła, jak i na religię po szkole. Tata, w odczuciu moim jako dziecka, był raczej wyznawcą naturalnej moralności i tzw. "ogólnie przyjętych zasad postępowania". Obecnie myślę, że czuwał bardziej organizacyjnie. Bodajże z jego inicjatywy zapisany zostałem w szkole podstawowej do grupy Przymierza Rodzin. Tych kilka wspólnie spędzonych lat z rówieśnikami, którzy wychowywani byli w wartościach chrześcijańskich myślę, że też zrobiło swoje.

W pewnym momencie przyszedł bunt przeciwko "wszystkim i wszystkiemu", jednak cały czas towarzyszył mi gdzieś daleko w tle obraz szczęśliwego dzieciństwa. Pojawiły się też bliskie osoby o innych światopoglądach. W liceum przerwałem na rok czy dwa chodzenie na religię, jednak do Kościoła nie. Zawsze dużo czytałem, a że temat mnie interesował, sam szukałem odpowiedzi. Czytając oraz modląc się (co przybierało formę długich samotnych spacerów i wewnętrznych rozważań) doszedłem i doświadczyłem tego, że ma to sens i jest prawdziwe. Dalsze życie i wybory, których dokonywałem oraz dokonuję po konsultacjach z Najwyższym, pokazują mi, że dobrą drogę wybrałem.

Z perspektywy czasu zastanawiając się, czy dzieciństwo i wychowanie, jakie otrzymałem miało wpływ na moje obecne wartości myślę, że tak, choć równie ważne było patrzenie na relację miłości rodziców do siebie i do nas. W sumie to jest namacalnym obrazem kochającego Boga.

Swoim dzieciom chcę przekazać, co znam najlepsze. Dlatego chcę ich poznać z Bogiem - nie tylko przez chodzenie do kościoła, czy naukę modlitwy, lektury itp., ale przede wszystkim przez okazywanie sobie miłości, troski, uwagi oraz przez pokazywanie zwykłej ludzkiej przyzwoitości i akcentowanie dobra, jak i uświadamianie ich, co stoi za taką a nie inną moją decyzją.

Agnieszka: "Staram się pielęgnować duchowość"

Wychowałam się w rodzinie wierzącej, praktykującej i kochającej się. Tata pochodzi z małej miejscowości, w której uroczystości kościelne wyznaczały rytm roku. Mam wrażenie, że jego wiara była od wczesnych lat głęboka, na studiach uczestniczył w klubach dyskusyjnych inteligencji katolickiej, od lat studiuje Pismo Św., pisma Świętych, duchownych, ale i filozofów, mistyków, nawet teksty Buddy. Podważa stanowisko Kościoła, krytykuje, ale wierzy.

Jako dzieci uczestniczyliśmy w cotygodniowej Mszy Św. i w Święta. Nie chodziliśmy na kółka różańcowe, drogi krzyżowe itd. Patrząc na moją religijność z perspektywy osoby ponad trzydziestoletniej widzę, że mam wyrobione zwyczaje, pewną wrażliwość religii, wzrusza mnie widok delikatnej figury Matki Boskiej, śpiewy podczas Triduum Paschalnego, wspólnota podczas Pasterki. Jednocześnie wiem, że od czasów nastoletnich nie żyję zgodnie z zaleceniami Kościoła, choć staram się pielęgnować duchowość. W liceum chciałam należeć do duszpasterstwa szkół średnich, jednak mój entuzjazm szybko opadł, nie umiałam odnaleźć głębokiej wiary.

Dzieci są ochrzczone, przystąpiły do Komunii Św.. Od czasów licealnych wybieram msze u Dominikanów. Podczas przygotowań do Komunii przez cały rok uczestniczyliśmy w mszach parafialnych. Niestety postawa proboszcza analizującego na co drugiej mszy wydatki parafii i księdza przygotowującego do sakramentu, nakazującego dzieciom przepraszać za grzechy, których nawet nie mają uświadomionych, nie zbliża do Kościoła. Z ulgą odetchnęłam po maju.

Moja siostra żyję bardzo "po bożemu", ma głęboką wiarę. Podziwiam ją, jej spokój, przekonanie i drogę. Jednocześnie wiem, że nie jest to moja droga. Mamy bliski kontakt, choć czuję, że ma do mnie niewypowiedziany żal o moją postawę. Podczas Świąt dostosowujemy się do reszty rodziny, jest czytanie Biblii przy stole Wigilijnym, wspólne uczestniczenie w Mszy Św. Jest dobrze do momentu, gdy babcia nie zaczyna wypominać mi, bratu lub komuś innemu, że nie przystąpił do spowiedzi.

Kasia: "Wybieram wierzyć, bo tak jest w życiu łatwiej"

Dorastałam w rodzinie, w której nie chodziło się do kościoła. To była moja norma. Kościół kojarzył mi się tylko z ewentualnymi chrzcinami, ślubami, pogrzebami i chodzeniem ze święconką. Mój sąsiad, z którym chodziłam do klasy, do kościoła chodził co niedzielę, ładnie i czysto ubrany, razem ze swoją mamą, babcią i bratem. Nie bardzo się nad tym zastanawiałam, ale zauważyłam między innymi na tym przykładzie, że rodziny i "normy rodzinne" są różne i że nie wszędzie jest tak jak u nas. Sąsiad potem został ministrantem. Ja w kościele byłam jeszcze na swojej komunii, rocznicy i bierzmowaniu. A także na chrzcinach młodszego brata.

W domu często krytykowano kościół, księży, to że zbyt wtrącają się w sprawy państwa, że nie żyją w ubóstwie i nie zawsze świecą przykładem moralności - tak więc szacunku do kościoła i księży z domu nie wyniosłam. Jako nastolatka czy prawie już dorosła kobieta automatycznie podśmiewałam się z tych mocno wierzących i afiszujących się ze swoją wiarą. Miałam do czynienia z kilkoma osobami, nawet w rodzinie, które były i są bardzo wierzące. Pamiętam, że jako nastolatka myślałam o nich "dziwacy". Z czasem moje uprzedzenia słabły i zaczynałam patrzeć na nich z szacunkiem, jednocześnie powtarzając sobie, że ja bym tak nie mogła. Nie mam w sobie tej niekwestionującej wiary i myślę, że gdybym poszła do kościoła czułabym się tam jak oszust.

Obecnie, zbliżając się do czterdziestki, czuję, że jestem tak pomiędzy. Doświadczenia życiowe, w tym bardzo bolesne, sprawiły, że zaczęłam wierzyć w Boga. Najpierw nazywałam Go przeznaczeniem, potem Istotą Wyższą, w końcu Bogiem. Bo nieważne, jak źle było, jak czułam że jestem w sytuacji bez wyjścia, ostatecznie i tak okazywało się, że niepotrzebnie się zamartwiałam, że mogłam powierzyć swój ból Bogu, bo prędzej czy później wszystko jakoś samo się rozwiązywało. Nie zawsze po mojej myśli, ale ostatecznie okazywało się, że tak miało być. Z czasem coraz naturalniej przychodziło mi odpuszczanie pewnych spraw i zawierzanie ich Bogu. Zaczęłam też codziennie wieczorem dziękować Mu za kolejny dzień, za życie, za dziecko, rodzinę.

Do kościoła nadal nie chodzę i nadal myślę, że nie potrafiłabym czuć tej wspólnoty. Ale czaję się. Rozeznałam się w okolicznych kościołach. Usłyszałam przychylne opinie o dwóch niedalekich parafiach. W jednej ksiądz podobno nie czyta suchych fragmentów Biblii tylko swoje kazania czerpie bardziej z życia i doświadczeń. Do tego próbuje tworzyć małą wspólnotę, organizuje grupy dyskusyjne, tematyczne, nawet biznesowe i stara się przybliżyć swój mały kościółek do realiów dzisiejszego świata. Póki co wiem, gdzie ten kościółek jest. A co będzie za rok? Kto wie... Jedno wiem teraz na pewno: wierzę w Boga. A jeszcze z dziesięć lat temu uważałam się za agnostyka, wcześniej nawet za ateistę. Teraz wierzę. Wybieram wierzyć, bo tak jest w życiu łatwiej.

Ola: "Trzeba było robić po swojemu"

W dzieciństwie chodziłam do kościoła, bo mówiono, że trzeba. Chodziłam z koleżankami z podwórka. Rodzice w kościele raczej nie bywali, chyba że od święta, choć szybko w Wielkanoc też zaczęli wysyłać mnie samą, a ja niosłam koszyczek w reklamówce, bo było mi wstyd, że idę, choć nie bardzo rozumiem dlaczego ja muszę, a oni nie. Modlitw w domu nie było, księdza po kolędzie takoż. Ale mama mówiła, że wierzy, choć ja tej wiary nie widziałam. Księża też nie pomagali. Gdy w drugiej klasie, miesiąc po Komunii, zjawiłam się wyznać grzechy, ksiądz zrobił mi awanturę w konfesjonale, że mnie tyle nie było. Wtedy postanowiłam że więcej nie pójdę. I nie poszłam.

W dorosłym życiu kolejne dylematy, czy ślub w kościele, czy ochrzcić dzieci... W dużej mierze wpływ na moje decyzje miała rodzina. Ślub więc mamy, a dzieci mają sakrament. Jednak im jestem starsza, im jestem bardziej świadoma, czuję, że trzeba było robić po swojemu. Ja nie wierzę, w kościele nie bywam, nie chcę postępować więcej wbrew sobie. Komunii nie będzie, chyba że dzieci w odpowiednim wieku zdecydują inaczej. Tak jest lepiej dla mnie i dla mojego sumienia.

Iwona: "Bóg? Nie istnieje"

W moim domu nie chodziło się do kościoła w niedzielę. Były sakramenty, modlitwy wieczorne, paciorek znałam już jako dwulatka. Chodziłam na religię i wierzyłam w Boga. Przystąpienie do Komunii Św. traktowałam bardzo poważnie jako duchowe spotkanie z Jezusem. Potem zaczęłam chodzić do kościoła co niedzielę. Sama lub z koleżankami. Kiedy miałam 16 lat poszłam do spowiedzi, ksiądz pachniał kawą, wygłaszał frazesy, nie był zainteresowany rozmową. Wróciłam do domu i oznajmiłam mamie, że nie będę już chodzić do kościoła. Nie protestowała.

Pamiętam z dzieciństwa kolędy. Ksiądz proboszcz podczas każdej wizyty załamywał ręce, że moi rodzice nie mają ślubu kościelnego (mój ojciec był rozwodnikiem). Doszło do tego, że zasugerował mamie, że powinna się rozwieść, żeby nie żyć dłużej w grzechu i powrócić na łono Kościoła. Dwójka obecnych w pokoju małych dzieci nie przeszkadzała mu w wygłoszeniu tej opinii. W końcu jego słowa okazały się prorocze: rodzice rzeczywiście się rozwiedli.

Teraz mój ojciec jest już starszym człowiekiem, deklaruje, że jest wierzący. Ale to taka wiara z nurtu: Bóg, honor, ojczyzna. Prawicowe i konserwatywne poglądy nie przeszkadzają mu jednak w uszanowaniu mojej decyzji. Chociaż myślę, że go to boli, a przede wszystkim nie rozumie, dlaczego nie chcę, żeby moje dzieci chodziły na religię i poszły do Komunii. "Przecież to w niczym nie przeszkadza, a dziewczynki tak przeżywają te swoje komunijne sukienki"... No właśnie. Moja córka w ogóle nie przeżywa sukienek, mała strata.

Długo poszukiwałam, byłam agnostykiem, bałam się nazwać rzecz po imieniu: Bóg? Nie istnieje. Nie mam poczucia straty, wiara nie jest mi do niczego potrzebna. Potrzebni są moi bliscy. Dzieciom tłumaczę, że są ludzie, którzy wierzą w Boga i tacy, którzy nie wierzą. My nie wierzymy, ale wychowuję je w szacunku do tych, którzy wybrali inaczej.

Więcej o:
Copyright © Agora SA