Miał być grill

Nie wiem, na co liczyłam - że to dziecko zostanie w moim brzuchu na wieki wieków? To pewnie dlatego, że na tego grilla umawiałam się z Gosią już kilkakrotnie i ciągle pogoda psuła nam plany. Ale ten weekend zapowiadał się pięknie...

Standardowo P. zawiózł mnie i mojego brzucha na KTG. Mały coś bierny był, więc pielęgniarka potrząsnęła brzuchem, zupełnie jakby nie była to już część mojego ciała. W efekcie mały zaczął stawiać opór, wiercić się i kopać a i skurcze dały o sobie znać. Zignorowałam ten fakt - przecież skurcze na każdym KTG wychodziły mi takie, że byłam odsyłana do doktorowej z podejrzeniem postępującego porodu, ta zaś zawsze z tą samą posępną i znudzoną miną powtarzała "Dziecko wysoko, jeszcze nie". Aczkolwiek któregoś dnia nie omieszkała nadmienić, co bym zdjęła już te "złota" (mowa tu była prawdopodobnie o srebrnych bransoletkach), bo już wkrótce. To mnie bardzo zastanawiało - co moja biżuteria, srebrna, podkreślam, ma wspólnego z całym przedsięwzięciem wydania dziecka na świat? Czy rzeczywiście muszę zdjąć ją całą, zmyć makijaż i włożyć koszulę z rozcięciami na cyckach jeszcze dwa tygodnie przed ewentualnym rozwiązaniem? Bo co? Później nie zdążę? A może przyszłej matce już nie wypada się stroić?

No, ale wracając do grilla - to go nie było. To znaczy był. Mnie na nim nie było.

Po powrocie z KTG spotkałam się z Gośką, by obgadać szczegóły - ile węgla trzeba, czy karkóweczka, czy szaszłyk, ale podczas tej konwersacji ona siedziała na ławce, a ja obok tańce odprawiałam. Oj, takie tam bóle, bywały i wcześniej. To pewnie te jak to się nazywa skurcze przepowiadające! Nie ma powodów do paniki.

Wróciłam do domu, a że nie przechodziło, powiedziałam P. Ten zaś chyba doszedł do wniosku, że znów staram się zwrócić na siebie uwagę i walnął się do łóżka na popołudniową drzemkę. Machnęłam ręką i zajęłam się szykowaniem mrożonek. Bo przecież bidok musi mieć co jeść, jak już przyjdzie czas (na pewno nie dziś, bo na dziś grill zaplanowany ). Ale że wciąż bolało, zaczęłam liczyć minuty od skurczu do skurczu. 10 minut 8 6 Zaczęło mnie to zastanawiać, więc obudziłam P. i oznajmiłam mu, że chyba rodzę. Nie załapał, ale w sumie na to nie liczyłam. Weszłam do wanny, zrobiłam makijaż, spakowałam resztę rzeczy do torby.

Ruszyliśmy do szpitala.

Każdy wybój na drodze sprawiał, że miałam wrażenie, że dziecko zaraz ze mnie wypadnie i bolało jak cholera, a tu kostka brukowana. Cudnie. W końcu dotarliśmy.

Chyba za dobrze wyglądam, bo nikomu się nie spieszy, zupełnie jakbym wcale nie rodziła. Tak tylko czekam na korytarzu, jęcząc sobie pod nosem i przebierając nogami. Wieszam się P. na szyi i mówię - zrób coś, bo na grilla nie zdążę

W końcu mam salę. Jest nawet telewizor, ale chyba dla P. tylko, bo mnie interesuje co innego. Nie, jeszcze nie poród, ale to, że światło jest włączone, okno ze względu na temperaturę otwarte, i wlatują różne robale. Gatunki chyba jeszcze niesklasyfikowane, bo do tej pory nie widziałam takich potworów. A ja koszmarnie boję się nieznanego, w związku z czym P. w roli łowcy walczy z monstrualną ćmą. Akcja porodowa schodzi na dalszy plan.

Przychodzą panie ze znieczuleniem.

Podpytuję, czy na pewno pomoże i już do końca nie będzie bolało, czy przez to nie będzie dłużej One: "Nie, nie" i walą mi to w kręgosłup. Uczucie wyjątkowo niefajne. W ogóle nic, co ze mną robią, mi się nie podoba. Stwierdzam, że chyba akurat do mało odpornych na ból kobiet należę. Jeszcze każą się nie ruszać! Uff Udało się Napływa błogość. Tak to mogę rodzić. Byle nie za długo, bo na grilla nie zdążę.

Chce mi się sikać, ale nie mogę iść. Moje nogi nie działają. P. tacha mnie do kibelka, sadza na nim. To nic, gorsze rzeczy się przy nim robiło, zresztą wstydliwość chyba słusznie zostawiłam w domu. Mam wrażenie, że wszystko trwa za długo i że jestem już bardzo zmęczona. Szkoda, że nie można całej zabawy przełożyć na inny termin, co bym nabrała sił i się wyspała. Nawet robale już śpią, bo żaden nie zagląda.

Zaczyna znów mocno boleć. Krzyczę. Między skurczami coś seplenię do P., żeby kończyć, bo naczynia w domu nie pozmywane i przecież grilla miałam rozpalać, a ja tu i nic.

Położna przynosi złe wieści - znieczulenie wstrzymało akcję porodową i teraz muszą ją przyspieszyć. Więc moje wcześniejsze pytania nie były całkiem bezzasadne. Trzeba przebić pęcherz płodowy, bo wciąż cały i mały nie może zejść niżej. Przychodzi mało uprzejmy Pan Doktor i z miną męczennika grzebie szpikulcem, a potem coś uciska, że dosłownie płynę.

Boli jak cholera. Błagam o kolejną dawkę znieczulenia.

Mówią, że nie, bo bez bólu nie urodzę. Trzeba było tak od początku gadać, to przynajmniej te 500 zł by się w portfelu zachowało. Płaczę tak, jak nigdy w życiu. W końcu odpływam. Ból jest zbyt silny. Niewiele pamiętam. Krzyki. Położną, która spokojnym, irytującym głosem mówi po raz kolejny "już prawie", "czuję włoski", a ja błagam o cesarkę. Pamiętam też P., który zupełnie nie jak w filmach - nie trzyma mnie za rękę, nie liczy do 10, nie każe przeć i oddychać. Stoi blady w kącie sali, gdy ja patrzę na niego błagalnie, rycząc i wołając o pomoc.

Skurcze parte, uczucie rozrywania. Mój próg bólu został dawno przekroczony. Drę się, że nie dam rady. Jestem w panice.

I nagle - jest. Jest na moim brzuchu. Płaczę.

Mały szuka cycka. Daję mu go. Wszystko dzieje się jakoś automatycznie, jakby poza mną. Jakbym to oglądała na filmie. Mały jest drobniutki i śliczny. Idealny. Urodzony po 16 godzinach męki. Dokładnie w termin. Dokładnie w grilla. Leży przy mojej piersi i cicho kwili. Boże, jaki cudowny. Cieszymy się.

P. jedzie do domu się wyspać, a ja piszę do Gośki SMS-a: "Grilla nie będzie - młody pokrzyżował moje plany".

Mam wrażenie, że razem z łożyskiem urodziłam mózg.

Szpital - choć prywatny - nie do końca spełnia moje oczekiwania. Nawet ładnie tu - ściany świeżo pomalowane, pościel czysta, łazienki schludne. Trochę gorzej z opieką. Przyznam, że liczyłam na więcej pomocy. Po 16 godzinach porodu, w tym nieprzespanej nocy (urodziłam o piątej nad ranem), ostatnie czego chcę, to płacząca dzidzia obok mnie.

Zupełnie nie ogarniam tematu, a tu położne widocznie wyznają zasadę niewchodzenia w kompetencje matki. Nie mam pojęcia, co robić. Chce mi się płakać, ale robię dobrą minę do złej gry i delikatnie zaczynam podpytywać koleżankę z sali. To jej drugie dziecko, więc mimo że wygląda na równie spanikowaną jak ja, i tak wie więcej.

Zmieniam pierwszą pieluchę. Kikut pępka napawa mnie lękiem.

Mały wydaje dziwne dźwięki. Czy wszystko z nim w porządku? I zaczyna się. To, co już nigdy mnie nie opuści. Uczucie, które zawsze będzie już przy mnie. Do końca mojego marnego życia. Strach. Strach o własne dziecko. Zaciskam zęby. Pierwsze godziny mijają mi zupełnie nieświadomie. Działam jak w transie. Problem za problemem, wątpliwość za wątpliwością. Najtrudniejsze egzaminy były łatwiejsze. Ale nie poddaję się. Mały co chwila płacze. Gdy daję mu cycka, szamocze się jak mała pirania, ale złapać nie może. Widzę desperację na jego twarzy. Po piętnastu minutach w końcu daje radę. Ja cała mokra z nerwów, łapię oddech. Chwilę potem mały już śpi. Niewiele zjadł. Usnął przy cycku. W tych za dużych śpiochach wygląda uroczo. Rozpływam się z zachwytu, że takie piękne dziecię potrafię stworzyć. Myślę "Nic mi tak idealnie w życiu nie wyszło". Delikatnie odkładam go do jego pseudołóżeczka. Ryk. Jakby jakiś czujnik miał. Więc z powrotem do cycka. I od nowa. Powoli tracę cierpliwość.

W końcu przyjeżdża tatuś.

Wchodzi do sali z uśmiechem od ucha do ucha, ogolony, wyspany, wypachniony, koszula czysta, wyprasowana. Niesprawiedliwości ciąg dalszy.

Najpierw rzygam jak kot, nie wolno mi pić alkoholu, który swoją drogą bardzo lubię, wyglądam jak wieloryb, później po kolei lecą: skurcze w nogach, rozstępy na brzuchu, zachcianki o północy, rwa kulszowa, wahania nastroju na poziomie maksimum Najgorzej jak "Beethovena" puszczą w telewizji, choć reklamy papieru toaletowego, te z owieczką, też wywołują skrajne emocje. Siedzenie w domu, złe samopoczucie, nieprzespane noce. Kopniaki od środka, problemy z oddychaniem, piegi na każdej zdefiniowanej części ciała. I dużo więcej przyjemności, na które nie zasłużyłam. Potem poród. A wszystko po to, by zostać matką. I dać syna mężowi.

Który tu wchodzi, niczym model z reklamy Hugo Boss.

Ale P. nie przyjeżdża sam. Zaraz za nim ujawnia się teściowa. Ściska, tuli, całuje, gratuluje. Mały zaczyna płakać. Więc cały proces, już dobrze mi znany, zaczynam na nowo, tym razem przed widownią. Teściowa wciska mi obiad. Zjadam, bo przecież specjalnie ugotowała jakiegoś indyczka i marchewkę i jeszcze ciepłe w pojemniku przywiozła, więc nie chcę jej sprawić przykrości.

Niedługo potem tatuś dochodzi do wniosku, że nic tu po nim i szykuje się do ewakuacji pod pretekstem, że łóżeczko trzeba pościelić i kurze zetrzeć. Nie protestuję, bo już wolę chyba cierpieć w samotności. Ale godzinę później jest moja mama. Wita mnie uśmiechem od ucha do ucha, ogląda małego, a że ten zaczyna znów zawodzić, więc ponownie wyciągam cycka i walka zaczyna się od nowa. Ale mały nie chce złapać, za to krzyczy coraz głośniej.

Wołamy położną. Wchodzi do sali z miną srogą, ale widząc większe grono zainteresowanych, przykleja wymuszony uśmiech na facjatę. Pyta, w czym problem, po czym łapie cycka, wkłada małemu do buzi z wprawą i wychodzi. Nie zdążę jeszcze przeanalizować, jak to zrobiła, a już mały puszcza cyca i znów beczy. A ja z nim.

Nerwy mi puszczają.

Mama bierze małego, a mnie wysyła pod prysznic, żebym się trochę ogarnęła. Myję się więc, najdelikatniej jak potrafię, jakbym z porcelany była, nigdy wcześniej nie miałam sama w stosunku do siebie tyle ostrożności, a tu nagle słyszę "chlup!". What the fuck? Patrzę. Osz, kurde - wątroba - wypadła i teraz leży na posadzce między moimi nogami. No, to koniec. Dziecko półsierotą zostanie.

Ale że tunelu nie widzę, światełka tym bardziej, uchylam drzwi i wołam matkę. Pokazuję jej palcem, co ze mnie wyskoczyło, a ona na to: "No tak skrzep". I wychodzi. Achaaa Skrzep Dlaczego sama na to nie wpadłam?! Albo raczej dlaczego nikt wcześniej mnie nie uprzedził, albo w tych mądrych książkach nawet półsłowem o tym nie wspomnieli, zamiast pisać o pozycjach porodowych, z których w polskich szpitalach raczej skorzystać nie można. Mimo mojego wcześniejszego przygotowania, planu porodu i założeń, że skoro może być łatwiej wypchnąć dziecko, będąc w pionie, to tak zamierzam zrobić, rodziłam na leżąco. Czyli jakkolwiek by patrzeć - w całkowitym poziomie. Jakby samo wyparcie arbuza przez otwór wielkości jabłka nie było wystarczająco trudne. Do tej pory się dziwię, że dałam radę. Ale istnieje też pozytywna strona tych zmagań.

Teraz już wiem, że mogę wszystko.

Mam siłę. Nie boję się. Nie przeżywam głupot. Świadomość, że urodziłam dziecko własnymi siłami, że przetrwałam ten ból najgorszy w życiu, sprawia, że nic już nie wydaje się trudne. Wszystkie dotychczasowe troski wydają się błahe, a ja wiem, że stać mnie na naprawdę wiele.

Więcej o:
Copyright © Agora SA