Rodzice pod presją. Czy jesteśmy własnością publiczną?

W naszym społeczeństwie każdemu wydaje się, że ma prawo nas - rodziców - pouczać, upominać i przywoływać do porządku. Każdy obywatel tego kraju ma lepszy sposób na wychowanie naszych dzieci niż my. Proszę państwa, to nas złości. Zostawcie nas w spokoju, pozwólcie żyć!

- Od razu widać, że to rozpieszczona jedynaczka! - usłyszałam od pewnej babci na jednym z warszawskich placów zabaw. Brakowało tylko wymierzonego we mnie oskarżycielsko palca. To był początek tyrady, dalej dowiedziałam się, że to jasne, że wychowuję swoje dziecko "bezstresowo" i bez żadnych konsekwencji, na wszystko mu pozwalam i dlatego właśnie jest takie "rozpuszczone".

A wszystko dlatego, że moja czteroletnia wówczas córka płakała rzewnymi łzami przy huśtawce, bo nie mogła doczekać się na swoją kolej. Wspomniana babcia niewzruszenie huśtała własną wnuczkę, jednocześnie usiłując naprawić moje metody wychowawcze, o których zdawała się wiedzieć wszystko na podstawie płaczu mojego dziecka.

Brzmi znajomo? Wiadomo nie od dziś, że rodzic - a matka szczególnie - jest własnością publiczną, i każdy - a starsze panie szczególnie - mają prawo, a nawet obowiązek - pouczać taką matkę w przestrzeni publicznej. Nauczać, edukować i przywoływać do porządku. Dla dobra ludzkości, rzecz jasna. Przy okazji, moja córka była już wtedy starszą siostrą, ale pani wiedziała lepiej. Jak zwykle.

Magda: "Problemy duszę w zarodku"

Magda ma dwóch synów: czterolatka i sześciolatka. Są żywiołowi i - jak mówi ich mama - zazwyczaj budzą sympatię otoczenia. Ale zdarza się też inaczej. - W takich sytuacjach zazwyczaj jestem tak spięta i zestresowana, że moi synowie wytną za chwilę jakiś numer, że zwracam im uwagę zanim coś się wydarzy. Duszę w zarodku. I zdałam sobie sprawę, że strasznie mnie męczy moja postawa. A na pewno męczy ona moje dzieci - przyznaje ze smutkiem. Nie jest osamotniona w takich przemyśleniach i reakcjach. Samej niejednokrotnie zdarzało mi się stresować się na zapas wyjściem z domu, a wszystko dlatego, że chciałam uniknąć jakichkolwiek sytuacji zapalnych: wyrwania innemu dziecku łopatki, wepchnięcia się na zjeżdżalnię itd.

Zdarzyło mi się też, pod wpływem oceny obserwujących nas ludzi, potraktować niesprawiedliwie własne dziecko. Zawsze potem czułam się z tym bardzo źle. Z czasem nauczyłam się radzić sobie w takich sytuacjach - z lepszym lub gorszym skutkiem, w zależności od sytuacji i skali zmęczenia. Jasno ustaliłam swoje priorytety: a tymi są moje dzieci, a nie obce panie na placu zabaw.

Magda wspomina wizytę na sali zabaw. Jej starszy syn szalał: - Ale w końcu miał do tego prawo, bo był w sali do tego przeznaczonej! Poza tym hałas, krzyki, masa bodźców potrafią na niego zadziałać bardzo pobudzająco - opowiada. - Potrącił kobietę, a ona miała bardzo zmęczony wyraz twarzy i ewidentnie dosyć wrzasków całej masy dzieciaków. No i jadowitym tonem powiedziała do mnie, a właściwie wysyczała, że tak nadpobudliwe dzieci trzyma się w domu. Z rozkosznym uśmiechem na twarzy, równie jadowitym tonem odpowiedziałam, że jej głupota w domu nie zatrzymała, a szkoda!

- Pani zabrała dziecko i w ciągu dwóch minut jej nie było - wspomina Magda. O dzieci walczy jak lwica, co potwierdza jej mąż. On uważa, że sam wyraz jej twarzy zniechęca większość osób do zwracania jej uwagi.

Agnieszka: "Kosztowało mnie to mnóstwo nerwów"

Czworo dzieci to z pewnością dobra okazja, żeby zebrać całą masę komentarzy na temat swoich metod wychowawczych, porad - od żywieniowych po odzieżowe, a także wyrazów współczucia. Agnieszka wie o tym najlepiej. - Jak dzieci były małe, to każdy, głównie starszy, zatrzymywał się i rzucał teksty w stylu: "bucik się rozwiązał". Doprowadzało mnie to do szału! - wspomina. Kiedyś jej córka wypadła z wózka i miała otarty nos. Wszyscy czuli się w obowiązku pytać, co się jej stało. Agnieszkę irytowały też ciągłe rady, np. "niech tak szybko nie biega", "niech się wysmarka" itp. - Dostawałam też porady żywieniowe, bo przecież w Polsce wszyscy są dietetykami... - mówi.

- Moja reakcja w takich sytuacjach to było głuche i złowrogie milczenie oraz wewnętrzna złość, bo chciałam być kulturalna, ale po mojej twarzy wszyscy i tak to widzieli - opowiada. W końcu nauczyła się asertywności, ale, jak przyznaje, kosztowało ją to mnóstwo nerwów. - I jeszcze te wszystkie matki po pięćdziesiątce, opowiadające, jak to one chowały dzieci i mówiące, że teraz to jest tak beznadziejnie, bo pampersy, gotowe zupki, mleka z puszki - Agnieszka wzdryga się na samo wspomnienie.

Pod pręgierzem opinii publicznej

Jako rodzice często czujemy się oceniani przez otoczenie. Jeśli nasze dziecko zachowuje się nie tak, jak oczekiwaliby inni, od razu dostajemy łatkę niekompetentnych rodziców. To trudne. Jak sobie z tym radzić? - Przede wszystkim dobrze jest sobie przemyśleć, czego chcemy. Jakie są nasze cele wychowawcze, jak chcemy się zachować w konkretnej sytuacji - podpowiada Jarek Żyliński, psycholog wychowawczy. - To można sobie przemyśleć wcześniej: nie w momencie, kiedy mamy już "pożar", tylko wcześniej. Zadajmy sobie pytania: co jest dobre dla mnie, co jest ważne dla mojego dziecka, co chcę, żeby wyniosło z danej sytuacji i jak chcę, żeby rozwiązywało problemy. To jest opoka. Fundament - podkreśla.

Kiedy dojdzie do konfrontacji z życzliwymi obserwatorami chętnymi napominać lub nieść "pomoc", wtedy warto sobie te przemyślenia przypomnieć. - W momencie, kiedy już dochodzi do "pożaru" i rodzic styka się z tą trudną sytuacją bycia ocenianym, ma szansę włączyć sobie prosty skrypt: kto tu jest ważniejszy? Pani, które mnie ocenia, czy to, do czego dążę w wychowaniu mojego dziecka? - mówi Żyliński.

- Może być oczywiście tak, że chcąc uszanować granice innych osób, weźmiemy dziecko i wyjdziemy z nim szybko np. ze sklepu - tłumaczy Jarek Żyliński. - W ten sposób możemy nauczyć dziecko, że z wyrażaniem własnych emocji nie wkraczamy w granice innych ludzi. Ale czasami jest tak, że ważniejsze jest, żeby moje dziecko mogło mi powiedzieć, co mu się nie podoba. Ludziom to może się nie podobać, ale my uważamy, że ma do tego prawo. Jeśli mamy to ustalone, to w sytuacji kryzysowej nie poddamy się presji. Tylko to trzeba ustalić przed, a nie w trakcie zdarzenia - przekonuje.

"Bo cię zabiorę!"

Do najbardziej irytujących zachowań obcych mi ludzi zaliczam właśnie ich próby wychowywania mojego dziecka lub przekonanie, że pomagają mi, mówiąc do niego rzeczy w stylu: "jak będziesz płakać to zabiorę cię ze sobą!". Kiedyś odpowiedziałam takiej pani, że nie życzę sobie straszenia mojego dziecka. Była autentycznie zdumiona: przecież chciała pomóc, a ja ewidentnie sobie nie radzę, skoro moje dziecko płacze w sklepie. "Wariatka!" - wysyczała do mnie i odeszła obrażona.

Wariatka czy nie, nie rozumiem, dlaczego obcym ludziom wydaje się, że rodzice potrzebują ich rad, pomocy czy wskazówek. Ja przecież nie udzielam rad żywnościowych w kolejce do kasy w supermarkecie, nie strofuję starszych pań, że się przegrzeją nosząc futra w październiku, nie zdarzyło mi się też zwrócić uwagi komuś, kto wyszedł z domu bez czapki. Nie znamy się, niech tak pozostanie.

To także może cię zainteresować:

Więcej o:
Copyright © Agora SA