Tetra, emalia, meblościanka: przenieśli się do PRL-u. I co z tego wynikło?

Na pół roku całą rodziną przenieśliśmy się do PRL-u. Zamieszkaliśmy w mieszkaniu z meblościanką i kupiliśmy malucha. Ja zostałam pełnoetatową gospodynią domową, poszłam na urlop wychowawczy i zaszłam w ciążę.

Musimy zapomnieć o nowoczesnych zabawkach edukacyjnych. Dwuletniej córce Mariannie odstawiliśmy kapitalistyczne soczki, banany, żelki, kreskówki. Co zamiast tego? Rzutnik do oglądania bajek na ścianie (ten z mojego dzieciństwa), worek pluszaków (którymi Witek, tata Marianny, bawił się 30 lat temu), garść kasztanów i kilka pudełek wziętych spod osiedlowego sklepu.

Na pół roku całą rodziną przenosimy się do PRL-u. Konkretnie: do czasów naszego dzieciństwa, czyli we wczesne lata 80. Dwupokojowe mieszkanie z meblami z Ikei zamieniamy na takie z meblościanką, ławą i rozkładaną kanapą. Pralkę automatyczną - na Franię. A pieluszki jednorazowe na szybko schnącą tetrę.

Po co to wszystko? Zmęczyła nas ciągła gonitwa. Też to znacie? Noce, w czasie których między karmieniami dziecka wykonuje się zaległe zlecenia. Zabawa z dzieckiem przerywana telefonami z pracy. I poczucie, że muszę się rozwijać zawodowo, bo inaczej cofnę się tak daleko, że już nie nadrobię lat spędzonych z dzieckiem. Pewnego dnia zaczynają mnie nachodzić myśli: co by się stało, gdybym się cofnęła jeszcze dalej, do poprzedniej epoki?

Po naradach rodzinnych decydujemy się na eksperyment. Idę na urlop wychowawczy, zostawiam z boku cały pędzący świat. Od tej pory jestem pełnoetatową mamą, sprzątaczką, praczką, kucharką i sklepową staczką w jednej osobie.

Monotonia

Dzień zaczynam od zakupów. Ale nie takich kapitalistycznych, gdzie z półek uginających się pod towarami zdejmuję to, na co mam ochotę. W PRL-u wsadzam dziecko do wózka marki Turysta, wsiadam do miejskiego autobusu i szukam sklepów, które pamiętają poprzednią epokę. Chociaż mieszkamy na Ursynowie, warzywa kupuję na bazarze na Pradze (czyli na drugim końcu miasta), mięso w osiedlowym sklepiku na Mokotowie, a proszek do prania Ixi w sklepie "Społem" na Żoliborzu. Kiedy mówię sprzedawczyni, że używam pieluch tetrowych, uśmiecha się porozumiewawczo. Jej dziecko też nosiło tetrę. Radzi kupić płatki mydlane, sodę oczyszczoną do zmiękczania pieluch i wielki gar do ich gotowania.

Staram się nie zrażać. Pieluchy wrzucam do wielkiego emaliowanego gara. Gotuję, mieszam, potem prasuję. I zakładam na pupę nieco zdziwionej Marianny. Ona wydaje się zadowolona, za to ja przez pierwszy tydzień nie wyrabiam się nawet z gotowaniem obiadów.

- Może skoczę po pierogi do mlecznego? - proponuje mąż. Trochę mu głupio, że przejęłam wszystkie domowe obowiązki.

- Chcesz pomóc? To pobaw się z dzieckiem - mówię. I stawiam przed nim stertę domowej roboty zabawek: pociąg zrobiony z kuchennych garnków, domek dla lalek z szarych kartonów i ludziki z masy solnej.

Szybko okazuje się, że Marianna nie tęskni za śpiewającym kangurem ani za grającą karuzelą. Za to nie może się doczekać wieczornego oglądania "Czerwonego Kapturka". Gdy tylko zajdzie słońce, Witek uruchamia stary rzutnik i na ścianie puszcza jej bajki z naszego dzieciństwa.

Ja wreszcie mogę odpocząć. Bo na co dzień właśnie odpoczynku w naszym małym PRL-u brakuje mi najbardziej.

Stara szkoła wychowania?

Najtrudniejsze są drobne czynności. Gotowanie w starych garnkach, w których raz na kilka dni przypala się zupa. Pucowanie okien octem, ubijanie ciasta starym mikserem. Co chwilę dzwonię do mamy (z telefonu stacjonarnego) i zadaję jej mnóstwo pytań. Odkrywam, jak mało wiem o epoce, w której zostałam wychowana. Dowiaduję się, że powinniśmy ograniczyć jedzenie żółtego sera (przed stanem wojennym prawie nie było go w sklepach), a szynkę mamy stawiać na stole od wielkiego dzwonu.

Kiedy Mania sięga do cukierniczki, zamacza w niej palce i zjada cukier, pozwalam sobie na odrobinę PRL-owskiej szkoły wychowawczej i straszę ją: "Przestań, bo pójdziemy do dentysty i będzie cię bolało".

- Mamo, nie mogę. - Patrzy na mnie rezolutnie. - To dla mnie ważne - dodaje poważnie, zlizując z ust białe kryształki.

Nie umiem wychowywać tak jak radzi poradnik "Nasze dziecko" z lat 80. I nie chcę się nauczyć. Staram się uczyć ją, jak wyrażać emocje - nie był to popularny trend w latach 80, gdy uważano raczej, że "dzieci głosu nie mają". Jestem dumna, że Mania potrafi powiedzieć mi: "Jestem na ciebie zła" czy "Jestem smutna".

Zabawy z dziećmi

Większość czasu spędzam z córką na wybetonowanym podwórku, na którym stoi trzepak. Można się na nim wieszać albo przerzucać przez niego piłkę. Można zaczepić o niego gumę i krzyczeć "Skucha!", kiedy koleżance nie uda się przez nią przeskoczyć. Albo na chodniku namalować kredą kwadraty i zagrać w klasy. Na podwórku są drzewa, na które można się wspinać. A na placu zabaw błyszczy rakieta, która aż się prosi, żeby zawisnąć na niej do góry nogami.

Ale na rakiecie nikt nie wisi. Nie słychać też podwórkowych wyliczanek. Chciałam zapytać osiedlowe dzieciaki, czy potrafią grać w klasy, ale wokół nie ma żywej duszy.

Gdzie się podziało życie? Przeniosło się na lekcje baletu i hiszpańskiego dla dzieci, które nie mówią jeszcze w żadnym języku.

- Amelka we wtorki i czwartki chodzi na angielski, a w środy i piątki ma lekcje baletu. Na plac zabaw możemy więc przyjść tylko w poniedziałek - opowiada mi mama 4-letniej blondyneczki o błękitnych oczach.

- Zosi nie zainteresował balet. Zapisałam ją na zajęcia z tańca nowoczesnego - dorzuca mama 5-letniej szatynki.

- A gdzie spędzacie weekendy? - pytam z ciekawości.

- Najczęściej w centrum handlowym. Wiedziałaś, że w Galerii Mokotów jest sala zabaw, gdzie animatorki zajmują się pół dnia dzieckiem? Mogę spokojnie zrobić zakupy bez strachu, że Zosi się coś stanie.

Co na to dziecko

My zamiast po galeriach handlowych spacerujemy po parku. Robimy bukiety z liści i ludziki z żołędzi. Już nie mam na te spacery siły, ciągle czuję się ospała i mam nudności. Kiedy "trudne dni" spóźniają się ponad tydzień, domyślam się przyczyny złego samopoczucia. Ale w PRL-u nie robiło się przecież testów ciążowych. Muszę iść do lekarza.

Dzwonię do osiedlowej przychodni. Nie odbierają. Idę do innej. Nie mają wolnych terminów na najbliższe tygodnie. W końcu umawiam się na prywatną wizytę. Ciąża to zbyt poważna sprawa, żeby długo czekać. Witek ze mną nie idzie, bo w PRL-u facet nie chodził z żoną do ginekologa, nie interesował się "kobiecymi sprawami". A ja czuję, że dzięki ciąży dotykam sedna PRL-u: kobiecej samotności, kolejek w przychodniach, strachu o dziecko i upokorzenia.

Pociesza mnie myśl, że rodzić będę już po zakończeniu eksperymentu.

Powrót to rzeczywistości

- Mamo, kiedy znów będziemy mieszkać w Pelelelu? - pyta mnie Marianna kilka miesięcy po zakończeniu projektu. Odpowiadam, że już nigdy, a ona robi smutną minę i przytula brązowego kota: ulubioną PRL-owską zabawkę. Obie wspominamy czas, kiedy zabawy w małym M3 przypominały egzotyczne przygody w świecie wyobraźni. Z kartonów i garnków potrafiłyśmy tworzyć całe galaktyki.

Ale ani ja, ani mój mąż do PRL-u wracać nie chcemy. Czego nauczyliśmy się przez te pół roku? Przede wszystkim wdzięczności dla naszych rodziców, którzy w szarych latach 80. dali nam kolorowe dzieciństwo. To im dedykujemy naszą książkę.

Więcej o:
Copyright © Agora SA