Ko, ko, ko...

Z natury jestem kwoką, ale bardzo pracuję nad tym, żeby dawać dzieciom tyle wolności, ile potrafią udźwignąć.

Otwieram jedno oko. Jeszcze nie, jeszcze nie, już!

- Mamo! - krzyczy uszczęśliwiona Julka - przeskoczyłam przez dwie przeszkody! Jedną za drugą! - czule poklepuję swojego myszatego konika.

- Widziałam! Brawo! - odkrzykuję z entuzjazmem.

Widziałam? Może i widziałam - jednym okiem. Odczekuję, aż mój żołądek wróci na swoje miejsce, a serce przestanie walić tak, że na pewno słyszą to wszyscy na ujeżdżalni. Podchodzę bliżej i gratuluję.

Za chwilę, w galopie koń bryka w bok i Julka spada. Siedzę na ławce i robi mi się słabo. Nie lecę na padok z wrzaskiem i histerią, kurczowo trzymam się poręczy i jak w zwolnionym tempie widzę, że podchodzi do niej instruktor, Julka wstaje, otrzepuje się i wsiada na konia. Po jeździe nie mówię jej, jak się przestraszyłam, gratuluję, że była taka dzielna, śmiejemy się, żartujemy, opowiadam o moich końskich początkach. Jedziemy do cukierni uczcić pierwszy upadek.

Sama się sobie dziwię, dlaczego? Dlaczego tak bardzo staram się nie krępować dzieci własnymi lękami? Na pewno dlatego, że cieszą mnie ich pasje, trochę dlatego, że cenię w nich niezależność i odwagę. Ale przede wszystkim dlatego, że świetnie pamiętam własne dzieciństwo.

Nadopiekuńczość kojarzy mi się z moją babcią.

Wyjazdy do dziadków były jak nagłe lądowania w ciepłym, puchowym raju. Omlety z malinową konfiturą serwowane co rano do łóżka, zachcianki spełniane, zanim zdążyłam o czymś porządnie zamarzyć, ubranka dla misiów, które babcia robiła na drutach - te wspomnienia przechowuję jak najcenniejszy skarb. Ale pamiętam też, że ten raj miał swoja cenę - ciągle czegoś mi nie było wolno. Biegać i skakać, taplać się w kałużach - nie. Bo się przeziębię. Bo babcia będzie się martwiła.

Dzieci z sąsiedztwa ganiały samopas po lasach - ja nie. W ogóle nie mogłam się z nimi bawić, bo były "nieodpowiednim towarzystwem". Odpowiedniego towarzystwa w okolicy nie było, więc cały czas spędzałam z dorosłymi albo sama w wielkim, dzikim ogrodzie, czytając książki i wyobrażając sobie różne historie. Do dziś pamiętam, co czułam, patrząc zza zarośniętego dzikim winem płotu na umorusane, szalejące dzieciaki. Trochę smutku, trochę znużenia, nieokreślony ciężar.

Moja mama była zupełnie inna.

Harcersko-traperska. Skutecznie hamowała nadopiekuńcze zapędy mojego taty. Nie było "nieodpowiedniego towarzystwa" ani ciepłych sweterków na zapas. Były samodzielne wyjścia na podwórko, poznawanie innych dzieci, wycieczki, zabawy w podchody, wakacyjne szaleństwa - bieganie po łąkach na bosaka, powożenie końmi, budowanie szałasów, wyprawy do lasu, wiosłowanie, malowanie, rzeźbienie. Upajające poczucie wolności, samodzielne zbieranie doświadczeń, odkrywanie świata. Mądrze dawkowała mi samodzielność i niezależność - pozwalała eksperymentować, próbować, wygrywać i przegrywać, być sam na sam ze sobą, rozwijać skrzydła. Ciągle rozmawiałyśmy - mama była w domu, kiedy wracałam od koleżanki, ze szkoły, z podwórka. Była dostępna, obecna, a jednocześnie miała swoją pracę, swoje pasje - malowała, rysowała, czytała. Bardzo lubiłam jej opowiadać, co robiłam, co się wydarzyło, co mi się podobało, a co nie. Nadal lubię. Rozmawiamy przez telefon kilka razy dziennie.

Ja jestem trochę taka, trochę taka.

Z natury jestem kwoką, ale bardzo pracuję nad tym, żeby dawać dzieciom tyle wolności, ile potrafią udźwignąć, i jednocześnie zadbać o to, żeby były bezpieczne. To bardzo trudne nie tylko z powodu moich batalii z własną kwoczą naturą. Także dlatego, że dzieci cały czas się zmieniają. Nauczyłam się, że nie można się przyzwyczajać do żadnych ustaleń, granic, umów. Że za dwa tygodnie Jaś nauczy się jeździć na rowerze, a Julka pozna koleżankę z sąsiedniej ulicy i będzie chciała sama ją odwiedzać. Dlatego tak ważne są rozmowy, które pozwalają być na bieżąco. I kompromisy. Nie pozwolę Julce na samodzielną wyprawę do sklepu, bo sklep jest daleko i koło leśnej polany obleganej przez pijaków. Ale mogę zawieźć ją w pobliże sklepu i poprosić o samodzielne zrobienie zakupów, pójście do weterynarza po siano dla świnki morskiej i kupienie zeszytów w papierniczym obok.

Teorię mam starannie przemyślaną. W praktyce wygląda to rozmaicie.

W drugiej klasie zmienialiśmy Julce szkołę.

Z fatalnej społecznej na dobrą państwową. Julka jest zachwycona przemiła panią , fajnymi dzieciakami i nie może się doczekać, kiedy się przeniesie. Nie śpię całą noc. Rano odwożę Julkę do nowej szkoły i macham z promiennym i pełnym otuchy uśmiechem. W domu robi mi się straszliwie smutno - że będzie jej przykro, że nowe dzieci, że to duża zmiana. Popłakuję po kątach i nie mogę się doczekać, kiedy po nią pojadę. Julka wychodzi ze szkoły zachwycona.

- Mamo, ale fajnie, jak w prawdziwej szkole...

- A dzieci były miłe? - pytam po kwoczemu.

- No jasne - Julka patrzy na mnie jak na kosmitę. - Normalne.

Po kilku dniach rozmawiam z panią. Julka świetnie odnalazła się w nowej klasie, dzieci bardzo ja lubią. A jednak jeszcze przez kilka miesięcy dopytuję się jak rasowa kwoka:

- A dziewczynki są miłe?

Oddycham z ulgą, kiedy Julka znajduje prawdziwą przyjaciółkę, Anielkę. To z nią pierwszy raz wyjeżdża na cztery dni bez nas. Rodzice Anielki zaprosili Julkę na Mazury. Julka niby chce jechać, ale im bliżej wyjazdu, tym częściej popłakuje. Opowiadam jej o moim pierwszym wyjeździe bez rodziców, że też bardzo chciałam, ale trochę się bałam, zapewniam, że w każdej chwili tata może po nią przyjechać, że warto spróbować. Wreszcie jadą.

Do końca trzymam twarz. Kiedy samochód rusza, chce mi się płakać. Wiem, że Julka już tego nie widzi, ale Wiosna, mama Anieli, patrzy w lusterko. Za chwilę dostaję od niej SMS-a: "nie martw się". Zasmarkana dzwonię do mamy i szlocham w telefon.

- Wiem, że to strasznie trudne - słyszę zaskoczona.

- Dla ciebie też było trudne? - pytam z niedowierzaniem.

- Jeszcze jak - mówi mama.

- W ogóle tego nie czułam - dziwię się.

- I o to chodzi - śmieje się mama.

Jedziemy do nich po czterech dniach. Zastajemy Julkę w znakomitej formie i bardzo z siebie dumną. Uff!

Jaś pierwszy raz jedzie sam do swojej ulubionej koleżanki - Basi, siostry Anielki, też mam nietęgą minę Do tej pory odwiedzał znajome dzieci ze mną albo z tatą. Pakuję go do samochodu Wiosny i macham na pożegnanie. Rozstania i usamodzielnianie się Jasia znoszę znacznie lepiej - jest śmiały i mocny.

- Nie wyjeżdżamy na koniec świata - uśmiecha się Wiosna.

Bardzo ją lubię. Oprócz wielu innych zalet jest moim cichym sprzymierzeńcem w ciągłych potyczkach z moją, jak to określa mąż, wewnętrzna kwoką.

On też powtarza w kółko: "Nie martw się, wszystko będzie dobrze, daj im pożyć".

Moja babcia, nawet kiedy byłam już nastolatką, obierała mi jabłko ze skórki, kroiła na kawałki i podawała na talerzyku w różyczki.

Bardzo lubię o tym pamiętać. Kiedy jest mi smutno, obieram sobie jabłko, kroję na kawałki i układam na talerzyku w różyczki. Bo babci już nie ma.

Mama pozwalała mi się wdrapywać na jabłoń i samodzielnie zrywać jabłka. Czasem bolał mnie po nich brzuch, ale do dziś pamiętam upajające poczucie wszechmocy, które miałam, oglądając świat z czubka jabłonki. Pamiętam to uczucie i często przywołuję je w trudnych chwilach.

Wiem, że moje dzieci potrzebują i jednego, i drugiego. Choć to niełatwe, bardzo staram się wyczuć, kiedy chcą przytulenia i pokrojonego jabłuszka, a kiedy lepiej pokazać im najbliższą jabłonkę i zająć się swoimi sprawami.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.