Kaganek oświaty

W kontaktach z przedszkolem i szkołą zawsze staję po stronie moich dzieci. Bo jeśli nie ja, to kto?

Jaś odniósł dziś wielki sukces - obwieściła triumfalnie pani Kasia, kiedy przyjechałam po Jasia do przedszkola. - Zjadł cały obiad i poprosił o dokładkę. Wszyscy biliśmy brawo! No, tą dokładką to go trochę nakarmiłam, ale siedział spokojnie i wszystko grzecznie zjadł.

Kiedy słyszę słowo "grzecznie", coś mi się przewraca w środku.

- Przecież prosiłam panią, żeby Jasia nie karmić i nie namawiać do jedzenia, nie chwalić za zjedzenie obiadu i nie zwracać uwagi, kiedy zje mniej - zdziwiłam się, przypominając pani Kasi kilka naszych rozmów.

- Ale wie pani, nie chciałam, żeby Jaś był głodny...

- Kiedy Jaś jest głodny, to je, a kiedy nie jest głodny, to nie je. W domu siada ze wszystkimi do stołu i je tyle, na ile ma ochotę. Odbieram go o godz. 13, więc nawet jak nic nie zje w przedszkolu, zje obiad w domu. Myślałam, że omówiłyśmy już sprawę jedzenia...

- Ale my inne dzieci też karmimy, wtedy jest szybciej... A jak nie będziemy karmić Jasia, to inne dzieci też będą chciały jeść same.

Poczułam, że ogarnia mnie tępa zgroza.

- To chyba lepiej? - wykrztusiłam.

- No nie, bo to za długo trwa.

Następnego dnia lało. Kiedy odbierałam Jasia, usłyszałam:

- Jaś był dzisiaj bardzo niegrzeczny - pani Kasia wbiła we mnie oskarżycielski wzrok. - Na spacerze wchodził do kałuży.

W pierwszej chwili nie zrozumiałam, o co chodzi. Chodzenie po kałużach to jedno z ulubionych zajęć moich dzieci. Sama to lubię.

- Jaś zawsze chodzi po kałużach, po to włożyłam mu rano kalosze.

Pani Kasia zaniemówiła:

- No wie pani, nie chciałam, żeby się pobrudził. Aż musiałam go nastraszyć, żeby wyszedł.

- Nastraszyć? - zdumiałam się.

- No tak. Krzyknęłam mu nad uchem, kiedy szedł taki zamyślony przez kałużę, i puknęłam go w plecy...

- Puknęła go pani? Co to znaczy? - zrobiło mi się niedobrze.

- I powiedziałam, że w kałuży mieszkają ohydne ropuchy, które porywają dzieci. No i wyszedł.

Zamarłam. Miałam ochotę puknąć panią Kasię i powiedzieć jej, kto jest ohydną ropuchą, ale podszedł Jaś. Wzięłam głęboki oddech, malucha za rękę i spokojnie powiedziałam:

- Pozwalam Jasiowi chodzić po kałużach. Chodzenie po kałużach nie jest niczym złym. Nie wolno pani krzyczeć na Jasia, straszyć go ani popychać. Nie zgadzam się na to.

- Ale...

- Zadzwonię do pani po południu.

W samochodzie Jaś oświadczył:

- Nie ma żadnych ropuch w kałużach. Pani Kasia nie jest fajna. Już nie chcę tam chodzić.

To był ostatni dzień Jasia w przedszkolu, a zapowiadało się znakomicie.

Nowe, prywatne przedszkole, czworo dzieci, miła pani Kasia, z którą, jak mi się wydawało, ustaliłam, o co mi chodzi. Tydzień temu Jaś po raz pierwszy poszedł do przedszkola z ogromnym entuzjazmem, nowym plecaczkiem, misiem Edwardzikiem pod jedną pachą i książką o mitach greckich dla dzieci pod drugą.

Trzeciego dnia zastałam Jasia nad obiadkiem, a panią Kasię nad Jasiem, z widelcem w garści.

- No, zjedz jesce za mamusię, zieby była zdlowa - sepleniła pani Kasia.

- Nie, już dziękuję - odpowiedział znużonym tonem Jaś.

- No, zobac, tak się namęcyłam, zeby zlobić te kotleciki, będzie mi psyklo, jak nie zjes.

- Nie chcę.

- Jaś je tyle, ile chce, widocznie już nie jest głodny - uśmiechnęłam się do małego. - Nie ma to nic wspólnego z moim zdrowiem ani z robieniem pani przykrości. Jaś umie jeść sam. Nie trzeba go karmić.

Myślałam, że mam problem z głowy. Ale następnego dnia pani Kasia wyznała mi wzruszona:

- Zjadł pełen talerz pomidorówki - wyprostowała się z triumfem w oczach. - Pod koniec tylko musiałam go trochę pokarmić. Walczył, walczył, ale się poddał - uśmiechnęła się czarująco.

Zaniemówiłam. Wkrótce okazało się, że pani Kasia nie daje pić dzieciom zziajanym i zmęczonym po spacerze, bo "jak się opiją, to nie zjedzą obiadu". Po ropuchach w kałuży Jaś ostatecznie i kategorycznie odmówił kontaktów z panią Kasią. Szukamy dobrego przedszkola.

- Mamo, czy ty wiesz, że pani Dorota nie dotrzymuje słowa? - oznajmiła ze zgrozą

Julka gdzieś tak na początku pierwszej klasy. Przez całą zerówkę, pierwszą klasę i połowę drugiej (wtedy przenieśliśmy Julkę do innej szkoły) pani Dorota była moją zmorą, koszmarem, upiorem. Na początku próbowałam interweniować w różnych sprawach tak, żeby nie podważać jej autorytetu w oczach Julki.

- Może pani Dorota miała zły dzień, może zapomniała - tłumaczyłam.

- Czy to znaczy, że można nie dotrzymać słowa, bo ma się zły dzień? - pytała bezkompromisowa Julka.

Pani Dorota roztaczała przed dziećmi chaotyczne wizje przyszłych atrakcji, obiecywała nagrody, których nie dawała, ogłaszała konkursy, których nie rozstrzygała, tygodniami nie oddawała sprawdzianów, nie sprawdzała zadanych prac. Julka była coraz bardziej rozczarowana, zniechęcona, znudzona szkołą. Wiele razy rozmawiałam z panią Dorotą. To były dla mnie trudne rozmowy, bo głupio mi było mówić o tak oczywistych sprawach. Pani Dorota, promiennie uśmiechnięta, przyznawała mi rację i obiecywała zmiany. Szybko zorientowałam się, że wszystkim rodzicom obiecuje to, czego się domagają, nawet jeśli ich postulaty są ze sobą zupełnie sprzeczne. Ot, taki urok płatnej szkoły.

Było coraz gorzej.

- Mamo, wiesz, że pani Dorota nie wie, jak się co pisze - oznajmiła Julka. - Powiedziała: "Juleczko, ty znasz ortografię, nie wiesz, czy lampart pisze się przez "d" czy "t" na końcu?". A wczoraj pytała mnie, jak się pisze "wstyd".

- Może zapomniała? - bąknęłam bez przekonania. Na hasło "pani Dorota" zaczynał mnie boleć brzuch.

- Mamo! Nauczycielka?

Miałam już wtedy za sobą żenujące rozmowy z panią Dorotą, która w dyktandach Julki poprawiała dobrze napisane wyrazy. Zagadnięta przeze mnie pani dyrektor uśmiechnęła się beztrosko:

- Może pani Dorota ma dysleksję. Wie pani, to coraz mniej istotne, jak się pisze, w dobie komputerów...

Wkrótce okazało się, że pani Dorota nie realizuje programu, że listopadowy materiał z podręcznika omawia w okolicach Gwiazdki, a czytanki o Wigilii w marcu. Że dzieci na wycieczce były zostawione bez opieki, bo panie poszły na kawę, że nauczycielki przewoziły maluchy własnymi samochodami bez wiedzy rodziców, bez fotelików i pasów. Że pani Dorota czyta dzieciom jako lekturę "Kubusia Puchatka" w disnejowskiej przeróbce, a nie oryginalnego, bo "co to za różnica", że medale "za zachowanie" wkleja do dzienniczka z półrocznym opóźnieniem i na chybił trafił. Żal mi było Julki - między domowymi zasadami a tym, co działo się w szkole, była ogromna przepaść. Miałam wrażenie, że Julka nie uczy się, jak się uczyć, a wręcz przeciwnie, pozbywa się wszelkich sensownych szkolnych nawyków, bo "pani i tak stawia mi szóstki".

Jeszcze raz obejrzeliśmy szkoły w okolicy. Miałam dość prywatnych i społecznych. Wybraliśmy państwową, małą, przyjazną, mądrą. Z niezwykłą panią Agnieszką - nową wychowawczynią. Julka była zachwycona.

- Mamo - entuzjazmowała się. - Wiesz, że słyszałam, co pani mówi, bo dzieci nie hałasowały na lekcjach. I nie chodziły po ławkach i nie kładły się na podłodze, wiesz? I czytają książki!

Wkrótce okazało się, że "pani Agnieszka dotrzymuje słowa i poważnie nas traktuje i ma fajne poczucie humoru i jest sprawiedliwa".

- I wiesz, mamo, pani powiesiła mój wierszyk na tablicy i pytała mnie, jakie książki czytam, i jest konkurs na czytanie książek - cieszyła się Julka. - Och, mamo, nareszcie chodzę do prawdziwej szkoły! I codziennie mamy coś zadane i pani to sprawdza! Każdy ma zadane trochę co innego i pani daje dodatkowe ćwiczenia, jak ktoś chce...

Przez półtora roku nie usłyszałam od Julki ani jednej krytycznej uwagi o pani, ja też nie miałam żadnych zastrzeżeń. I nie musiałam interweniować, przekonywać, upominać. Nareszcie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.