Nigdy nie byłem w wojsku, ale oglądałem kilka filmów z akcją osadzoną w koszarach. - Pobudka, wstawać. Ruchy! - wrzeszczał kapral, sztorcując zaspanych szeregowców. - Dalej, ofermy, biegniemy: i raz, i dwa, i raz, i dwa. Żywiej!
Oddychałem z ulgą, że los nie zawiódł mnie do wojska i perypetie ofiar sadystycznego kaprala mogę śledzić z wygodnej kanapy.
Do głowy mi nie przyszło, że skoro ja nie pofatygowałem się do kaprala, to kapral zjawi się u mnie.
Łup, łup, łup!
Obudziło mnie walenie w drzwi.
- O co chodzi - mruknąłem sennie. - Która to godzina?
ŁUP, ŁUP, ŁUP!
- MAAAAAAMAAAAA, TAAAAAAATAAAA!!!!
Zwlokłem się z łóżka, przecierając oczy i ziewając, otwarłem drzwi do pokoju Pitulka.
WRRRRRRRR.
Odskoczyłem na bok w ostatniej chwili.
Pitu najwyraźniej grzał silnik od dłuższego czasu i teraz na pełnym gazie wyskoczył na swoim samochodziku z pokoju. Zatrzymał się na chwilę, żeby wręczyć mi swoje dwie butelki.
- Ooooo!!! - powiedział groźnie.
- Rozumiem, do pełna jak zwykle - usiłowałem wyprężyć się na baczność.
- OOOOOOO!!!! - wrzasnął Pitu.
- Taaa jest. Natychmiast! - odkrzyknąłem i popędziłem do kuchni.
Rano nie jestem w najwyższej formie. Lewa strona myli mi się z prawą, przewracam przedmioty i wpadam na pozostawione przez Pitu pułapki. Teraz udało mi się zamiast soczku wlać do buteleczki toniku, a Pitu tymczasem usadowił się już na swoim krzesełku przy stole i rytmicznie mnie poganiał.
- Ruchy, ruchy - przysiągłbym, że właśnie to słyszałem.
Od jakiegoś czasu Pitu wstawał z dokładnością do minuty, a po kolejnych pięciu minutach życzył sobie śniadanko. W kuchni radzę sobie nieźle. Wieczorem jestem w stanie błyskawicznie przygotować całą kolację dla niezapowiedzianych gości, ale rano zrobienie kanapeczek w ciągu pięciu minut wydaje mi się zadaniem ponad siły.
Zwłaszcza że działam pod stałą presją.
- Ruchy, ruchy. Kroimy chlebek, szybciej, szyneczka. Gdzie talerzyk? Jeszcze kakao. Ruchy, ruchy.
Jakoś zawsze mi się udaje, mam wtedy chwilę, żeby pójść do łazienki i włożyć soczewki kontaktowe. Zwykle zajmuje to kilka sekund, ale rano soczewki wypadają, a z pokoju dobiegają już kolejne komendy.
- Ooooooo!!!!
Wypełzam z łazienki, trzymając się framugi i widzę Pitu, jak szarpie Mamę usiłującą ukryć się pod kołdrą.
- Ruchy, ruchy!!!
Pitu jest już pełen radości życia i gotów do poznawania świata. Jego mama najwyraźniej jeszcze nie.
- Co się tak guzdrzecie. I raz, i dwa, i raz, i dwa - wydaje się komenderować Pitu.
Patrzy na nas z marsową miną i widzi, że najwyraźniej nie kapujemy. O rany, ale mi się trafiły ofermy - mówi jego mina. Ale ja z was jeszcze zrobię rekrutów.
Pędzi do przedpokoju i po chwili stoi przed drzwiami w pełnym rynsztunku. Trzyma buciki, piłkę, czapeczkę, mopa - jednym słowem wszystko, co uważa za niezbędne do udania się na spacer.
ŁUP, ŁUP, ŁUP! - wali w drzwi. - Idziemy na spacer, i raz, i dwa, i raz, i dwa.
Patrzy na nas stojących w korytarzu. Wciąż jesteśmy w piżamach i kapciach.
- Beznadzieja - ocenia. ŁUP, ŁUP, ŁUP! - Ruchy, ruchy. I popycha nas do drzwi, na wypadek, gdybyśmy nie rozumieli, że już wychodzimy.
W tym momencie na szczęście przychodzi niania i zabiera Pitu na spacer, a ja myślę o tym, jak wyłgałem się od służby wojskowej. Było w niej coś pociągającego - trwała tylko sześć miesięcy.