Prawdziwy mężczyzna

Jeszcze niedawno obyczaje kulinarne Pitulka były niezmienne niczym wzorzec metra z Sevres. Ale nic na świecie nie trwa bez końca, więc i Pitulek nas zaskoczył.

Rano jak zwykle zasiadł na swoim krzesełku przy stole i wyczekująco patrzył, czy śniadanie już się zbliża. Na śniadanie zawsze życzył sobie dwa jogurciki. Rzucał się na nie z entuzjazmem i już po kilku minutach 75 proc. jogurcików było w środku, a reszta na zewnątrz, rozmazana malowniczo na buzi, kanapie i śliniaczku. Teraz jednak na widok jogurcików wydął usta, odwrócił się i wypowiedział swoje ulubione słowo:

- Nie.

- Ale dlaczego? - zapytałem.

Pitu zastanowił się przez chwilę, a potem wyjaśnił swoim drugim ulubionym słowem:

- Niemogę. (Nie wiedzieć czemu, Pitu nie przyjmuje do wiadomości, że istnieje również słowo "mogę". Tego słowa uparcie nie zna, za to "niemogę" pada z jego ust kilkadziesiąt razy dziennie.)

Żeby to jeszcze był jednostkowy spadek zaufania do jogurcików. Ale gdzie tam. Kiedy nadeszła pora obiadku i na stół wjechała zupka warzywna, Pitu skrzywił się na jej widok.

- Niemogę - wyjaśnił i poszedł się bawić do swojego pokoju.

Nie skusiły go nawet kanapeczki z sosem tysiąca wysp i polędwicą z indyka. Do tej pory hit sezonu.

Pitu wzruszył ramionami.

- Niemogę - wyjaśnił i wywrócił oczami, że nie rozumiemy. Tak to już bywa w życiu mężczyzny, że po prostu nie może kanapeczek z polędwicą. Jasne? Jasne. No to idę do swojej kolejki.

Przez kilka dni Pitu przegryzał coś okazjonalnie. Specjalnie się nie martwiliśmy. Pitu zawsze był hmmmm... powiedzmy, że był okazały. Nikt by go nie określił jako chuderlaka. Właściwie wręcz przeciwnie. Parę dni diety mogło mu nawet posłużyć.

Po kilku dniach Pitu sam zaczął eksperymenty. Nadal z lekkim wstrętem w oczach odsuwał podsuwane mu dania, za to zaczął eksperymentować, co też zjadają rodzice.

W ten sposób spróbował: daktyli (przeżuł kawałek, wypluł i skomentował: "niemogę")

Oliwek (zjadł jedną, powiedział "hoho" i zjadł pół słoika). Guacamole ("niemogę"), spaghetti z tuńczykiem i suszonymi pomidorami ("hohoho"), smażone ziemniaki z tymiankiem ("hohoho"), kurczak słodko-kwaśny ("niemogę").

Na niedzielnym spacerze po Starówce zatrzymał się przy budce z hot dogami. Kupiliśmy po hot dogu i Pitu dostał gryza. Bułka z parówką i keczupem wprawiła go w ekstazę. - Hoho - powtarzał, spacerując przy Syrence. - Hohoho. Za nim rządkiem szły inne dzieci, mając nadzieję, że dostaną choć kawałek, ale Pitu zjadł wszystko do ostatniego okruszka.

- Hmmm, hmmmm - zamruczałem. W żadnej z dostępnych mi książek poświęconych żywieniu dzieci do lat dwóch nie było ani słowa o hot dogach. Zupki warzywne, kleiki, warzywka - i owszem. Pitu jednak był przeszczęśliwy:

- Ha, jem wreszcie to, co wszyscy!

Kiedy tydzień potem pojechaliśmy za miasto, każdy miał swoja kanapkę - dwie pajdy chleba z polędwicą i oliwkami - zapakowaną w papier śniadaniowy.

Dumny Pitu niby od niechcenia pokazywał mijanym dzieciom kanapkę i kartonik, z którego popijał przez słomkę.

- No co, maluchy. Dalej zupka warzywna? - zdawał się pytać. - Bo jeśli chodzi o mnie, to ja jestem już całkiem dorosły.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.