Pierwsze wyjście dziecka

Zadzwonił domofon. Zwolniłem zamek. Rozległo się pukanie. Otworzyłem drzwi. I nikogo nie zobaczyłem. Bo patrzyłem nie tam, gdzie trzeba. A mianowicie w dół.

- Czy jest Tosia? - usłyszałem cieniutki głosik. I dopiero wtedy go zauważyłem. Jasnowłosego chłopca.

- Jest - powiedziałem. A potem się odwróciłem i zawołałem córkę:

- Kolega do ciebie.

Pierwszy raz coś takiego działo się w moim życiu, ale tak to się chyba robi.

Przybiegła, a ja taktownie się usunąłem. Coś tam poszeptali.

- Tato, czy mogę wyjść sama na dwór? - zapytała.

- Chyba z kolegą?

- No tak, ale bez was?

O rety, moja córeczka mała, sama...

- Jasne, córeczko, tylko proszę, uważaj na siebie. I wróć niedługo. I zbytnio się nie oddalaj. W ogóle...

Poszła.

A my najpierw się pośmialiśmy. Na zasadzie: o kurczę, nasza córeczka bez nas, ho, ho, jak ten czas szybko leci. A potem zagryźliśmy palce. No, bo jak ktoś ją porwie? Albo coś jej do głowy strzeli? Gdzieś polezie? W coś lub pod coś wpadnie?

Jestem zwolennikiem osiedli otwartych. Wiecie, że nie ma płotu. Ale nagle pożałowałem. No, bo o ile byłoby bezpieczniej. To znaczy wiadomo byłoby, że nigdzie nie polezie, a przynajmniej można by jej powiedzieć: nie wychodź za płot. A tak to co? Jak mam określić pole jej działania? No i można by się oszukiwać, że na osiedlu zamkniętym jest mniejsza szansa, że spotka kogoś przypadkowego, kto...

- Ja nie żyłem za murem, a jednak żyję - przypomniałem sobie. A potem, minęło może z piętnaście minut, poszedłem sprawdzić, co tam u niej słychać. Była na placu zabaw. Z kolegami i koleżankami. Bandą taką.

- Super - pomyślałem. - Ekstra. - I poczułem dumę. Z niej, że taka dzielna, oraz z siebie, bo przecież moja też w tym zasługa.

Piętnaście minut później Tośka już była w domu. Ale tylko po to, żeby wziąć rower.

- Czy naprawdę musisz... - chciałoby się ją zatrzymać.

- Chcę - nie było nawet mowy.

I od tamtej pory jest już mniej więcej tak, że Tosia wychodzi z domu. A my truchlejemy. Bo to przecież nie takie oczywiste, że ona wróci. Cała i zdrowa. Ale o dziwo wraca. I opowiada. Rozentuzjazmowana. Na przykład o tym, że było super, ekstra, bo poszli do śmietnika i tam jeden z chłopaków, trochę starszych, zdjął majtki i sikał.

- Ale ty, jak ci się zachce, to lepiej przyjdź do domu - powiedziałem.

- Ale dlaczego, tato? Przecież to było ekstra.

- Bo my, córeczko, jesteśmy z tych, którzy sikają w ubikacji. Poza tym pomyśl, jakby to było, gdyby wszyscy załatwiali się na podwórku. Jaki byłby smród...

- No, ale psy...

- Nie jesteśmy psami.

Czasami nachodzi mnie też myśl, że powinienem jej powiedzieć, przekazać, kilka rodzicielskich rad, czy raczej przestróg. Nachodzi mnie to przeważnie wtedy, gdy właśnie wyszła z domu. Typu: - Pamiętaj Tosiu, żeby nie brać od obcych niczego do jedzenia. Nie chodzić...

- ...z nieznajomym do jego mieszkania. Tak, wiem, tato.

- A skąd, kochana?

- W szkole był pan strażnik miejski i nam o tym mówił. Tak samo jak o tym, że jak idzie pies, to nie wolno biec. Jeśli mimo to się na nas rzuci, to trzeba się zwinąć w kulkę. I pokazał jak.

Hm..., niezła jest ta szkoła.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.