Dajmy spokój matkom! Skrytykujmy leniwe babcie, profesorów z licznymi fuchami i budowlańców!

Matki to grupa społeczna, którą wypada krytykować. To wpisuje się w modny ostatnio nurt i jest w dobrym tonie. Nawet jeśli ton jest pełen pogardy i mizoginii. Profesor Mikołejko przyznaje w felietonie, że nie lubi "matek wózkowych", a ja nie lubię hydraulików. Czy mogę im wypowiedzieć wojnę?

Nie znoszę fachowców. Ostatnio się przeprowadzałam. Wynajęłam specjalistyczną firmę. Według zapewnień szefa, miało przyjść trzech mężczyzn, przenieść trylion kartonów (i nieco mniej mebli) do samochodu, a później przewieźć do mojego nowego mieszkania. Część kartonów skrywała w sobie książki (fakt godny odnotowania, zważywszy na dalszą część tekstu), a każdy z nich był pieczołowicie oklejony i podpisany: kuchnia, książki, szkło - ostrożnie!, dzieci (proszę odnotować ten szczegół: "książki" i "dzieci"). "Robota na 3 godzinki!" - zapewnił mnie szef. Przychodzi dwóch facetów, na oko koło 60-tki. Krzywią się na widok kartonów. Wzdychają. Narzekają, że dużo tych rzeczy. Marudzą, że stawka za niska. Że za wysoko. Za stromo. Za ciężko. Za długo. Nienawidzę fachowców jak jasna cholera - parafrazując myśl pewnego profesora filozofii.

Albo takie ekipy remontowe - przyjeżdżają, brudzą, nie dotrzymują terminów, rozmawiają tylko z mężczyznami. Żeby mnie w ogóle posłuchali, muszę przybrać pozę "słodkiej dziuni" i głupiutko chichocąc, płaszczyć się: "Ależ panie Kaziu, może jednak dałoby się tę półeczkę przesunąć odrobinkę w lewo?". I trzepocę rzęsami, a pan Kazio z panem Zdzisiem cieszą się, mówią coś o tym, że kobiety, że zachcianki i szafeczkę przesuwają. Nie cierpię fachowców. Tak całkiem prywatnie ich sobie nie lubię i nawet do głowy mi nie przyszło, że mogłabym wykorzystać swoją pozycję i napisać o nich tekst, zemścić się na łamach serwisu, dla którego pracuję. Właściwie nie byłoby to szczególnie trudne: oto ja, mama dzieciom, rozsądnie myśląca kobieta, muszę się użerać z ludźmi, którzy są niekompetentni, traktują mnie protekcjonalnie i nie lubią kobiet innych niż własne matki i żony.

Profesor otwiera mi oczy

Na szczęście to się zmieniło, profesor Mikołejko swoim felietonem "Wojna z wózkowymi" ("Wysokie Obcasy Ekstra", nr 4, wrzesień 2012), podał mi na tacy narzędzie zemsty: będę pisać o wszystkich tych grupach społecznych, które mnie irytują: o żulach pod blokiem (Jaki przykład dają moim dzieciom? Żeby chociaż pili w zaciszu domowej meliny, a nie tak pod oknami moimi i to przez kilka godzin! Jakoś rozejść się nie mogą, nie zauważają nawet, że alkohol już się im skończył!), o kierowcach samochodów dostawczych, którzy blokują rano wyjazd z osiedla, a gdy proszę, żeby przesunęli nieco swój "pieczywowóz", bo muszę wyjechać do pracy, oni wzruszają ramionami, mówią coś o tym, że mogłam sobie kupić dom, a nie mieszkanie, że praca nie zając (a jeśli spóźnię się do pracy, wyjdę z niej później i wrócę do domu później, będę miała więc mniej czasu na zadeptywanie z dziećmi naszych osiedlowych trawników. Naprawdę, ludzie, którzy nie mają dzieci, nie zrozumieją tego nigdy!). Może też o wszelakich mądrych głowach napiszę w kontekście dzieci, wszak pracuję dla portalu parentingowego - będzie coś o tym, że nie rozumieją, że wypowiadają się z pozycji autorytetu, że mówią mi jak mam rodzić, czym karmić, jak pilnować i gdzie chodzić. Naprawdę, profesorze Mikołejko: dziękuję Panu. Otworzył Pan przede mną nowe możliwości. Lepiej niech nikt mnie już nie denerwuje!

Dokuczmy też chustowym!

Nie do końca zgadzam się z tym, że kiedyś mamy były cicho i nie domagały się żadnych praw. A to wpychanie się do kolejek z dzieckiem na ręku? Pożyczanie małolata od sąsiadki, żeby załatwić sprawę w urzędzie? Albo te dzieci w latach 70. i 80. - okupujące podwórka, bez żadnej opieki i bez tych ohydnych plastikowych jeździków (panie Profesorze, też mnie razi ten brak estetyki! A czy zwrócił Pan uwagę na te brzydkie kolory ścian, które wybierają młode małżeństwa? Czy wyruszyłby Pan ze mną na krucjatę przeciwko brzoskwiniowym? I może jeszcze przeciwko firankowym - czy widział Pan jak skrajnie ohydne są te plastikowe firanki w polskich oknach, udające koronki i tiule? Z metra!).

Panie profesorze, a co sądzi pan o "matkach chustowych"? Do teraz znałam tylko taki podział: wózkowe kontra chustowe. Jedne walczące z barierami architektonicznymi, a drugie wpychające się wszędzie z dziećmi omotanymi w jakieś kolorowe szmaty - te drugie wszędzie wejdą i patrzą wokół tym swoim pełnym wyższości spojrzeniem matek, dla których trzecie piętro urzędu skarbowego nie jest żadną przeszkodą. To nic, że bez windy! - zdają się mówić ich tryumfujące spojrzenia: - Ja jestem mamą chustową, wszędzie dotrę z dzieckiem! Matki chustowe - to są dopiero królowe balu. Nie zadeptują może trawników pod oknami profesorów, ale zaręczam - wciąż się spotykają i pytlują nieustannie o szmatach - elastycznych, wiązanych, kółkowych, koalach, na krzyż, plecaczkach. Zgroza. A mogłyby, jedna z druga, klub książkowy założyć!

Dlaczego matki, a nie właściciele psów?

Dlaczego matkom można dokuczać? Pisać o nich z pogardą, wyśmiewać, odmawiać prawa do spotkań towarzyskich, do potrzeb innych niż nieustanna inwigilacja poczynań potomka? Do niedawna siedziały cicho, a teraz się wyemancypowały i zaczęły głośno domagać praw w przestrzeni publicznej. Dzieci wpisały się w styl życia współczesnych młodych Polaków, nie trzeba się z nimi zamykać w domach, świat oferuje więcej opcji niż ogrodzony plac zabaw. To może się nie podobać. Dzieci najczęściej są głośne. Matki często asertywne. A taki filozof siedzi przy otwartym oknie i musi napisać felieton. Zbiera myśli. A one, te matki, te z wózkami, o kieckach mu pod oknem rozmawiają. Jak tu się skupić? Wychyla się i zwraca im kulturalnie uwagę, jak na profesora szanowanej instytucji naukowej przystało. A one od razu wrzask, że dzieci, że wspólna przestrzeń, że jak mu się nie podoba, to powinien w leśniczówce zamieszkać! Ach, jakież to prostackie.

Mija kilka miesięcy. Profesor filozofii siada przy oknie, zamkniętym tym razem, dzień jakby chłodniejszy. Termin goni, a tu felieton trzeba napisać. Szuka inspiracji... I oto są! Stoją tam dwie takie, z wózkami, dzieci rozpełzły się po drodze, a one nic tylko plotkują, ustami ruszają, rozstać się przez 3 godziny nie mogą! Nie słyszy rozmowy, ale wyczuwa, że miałka jest nieskończenie, że pusta, że nikomu niepotrzebna. I już znalazł pomysł. Pisze felieton. Wywołuje burzę. Matkom znowu się dostaje, bo same się o to proszą - takie są wszechobecne, zauważalne, takie młode i uważają, że świat ma im się kłaniać w pas.

"Wstyd!"

Profesor Mikołejko, pisze w swoim felietonie, że wózkowe nie czytają. Ja używałam i wózka, i chusty, wstyd przyznać i spieszę zapewnić, że zdarzało mi się przeczytać książkę (stąd niezadowolenie panów z firmy przeprowadzkowej). Może ten świat nie zszedł jednak całkiem na psy? Sęk w tym, że ofiarami jadu profesora Mikołejki padły przedstawicielki grupy społecznej, którą zadziwiająco łatwo krytykować. Dajmy już matkom spokój! Czy nie ma innych grup społecznych, pod adresem których możnaby wysunąć poważniejsze zarzuty niż te o niedomknięte furtki, dzieci puszczone samopas, korzystanie z przywilejów? Na dodatek trudno oprzeć się wrażeniu, że atak jest zupełnie przypadkowy. Gdyby tego dnia profesor Mikołejko miał do czynienia z "moimi" fachowcami od przeprowadzki, może wypowiedziałby wojnę "kartonowym"?

Sylwia Chutnik, prezeska Fundacji MaMa, aktywistka społeczna, zapytana o odczucia związane z felietonem profesora, mówi: - Osłupiałam. Nie rozumiem, jak ktoś może w tak krzywdzący sposób komentować grupę społeczną, jaką są młode matki. Że roszczeniowe, że pytlują - tak można powiedzieć o przedstawicielach wielu grup społecznych. Felieton jest krzywdzący, a na dodatek podszyty mizoginią. Wstyd!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.