Maroko czy Mazury?

Zaledwie zrobi się cieplej, a już zaczynamy myśleć o wakacjach. Małym dzieciom wyjazd z brudnego, zgiełkliwego miasta z pewnością dobrze zrobi. Tylko - czy każdy wyjazd?

Gdy moje dzieci były małe, nie powodziło nam się najlepiej. Letni wyjazd odbywał się kosztem licznych wyrzeczeń - i było to przez całą rodzinę akceptowane. Czekały nas przecież trzy, czasem cztery tygodnie

w Małym Cichym!

W kilka rodzin wynajmowaliśmy góralską chałupę z grubych bali. W wielkiej sieni na jednopalnikowej maszynce elektrycznej gotowałam obiady. Gdy padał deszcz, urządzaliśmy w tej sieni zbiorowe zabawy i harce.

Przed domem pasły się owce z jagniętami. Po mleko szło się do gaździny, która czasem pozwoliła podejrzeć w oborze łaciate lub brązowe krowy, a nawet śliczne cielaczki.

W sierpniu widywało się, jak Franek czy Jędrek wyprowadza rano całe stado na pastwisko. Najstarsze z naszych dzieci towarzyszyły im czasem, pękając z dumy, gdy pasterz pozwalał przez chwilę potrzymać łańcuch Łaciatej.

Pamiętam też jazdę stromą, błotnistą drogą po siano, które pachniało, aż wierciło w nosie. A wyprawy na jagody, na maliny? A budowanie tam i portów na potoku? Zamki wznoszone z suszących się pod wiatą gontów? Były jeszcze zabawy z góralskimi dziećmi, deszcz, który zaskoczył, gdy wracało się z wycieczki. Odwiedziny u stolarza, zapach żywicy, zwijające się śmiesznie wióry...

Czy można się dziwić, że to było

miejsce magiczne

dla nas i dla naszych dzieci? Że mówiło się o nim i czekało na kolejny wyjazd już od chwili, gdy pociąg ruszał z Zakopanego w kierunku Warszawy?

Teraz, po latach, dzieci mają co wspominać. Ile było wrażeń! Nie zaplanowanych, lecz niesionych przez zmiany pogody, oświetlenia... Gdy przyjeżdżaliśmy, łąki pokrywała bujna trawa. Chodziło się aż pod las robić bukiety. Potem było słychać klepanie kos - i łąki kolejno pustoszały, by po paru dniach pokryć się rytmem kop. Góry, przed deszczem ostre, bliskie, wyraźne, a podczas upału dalekie, przymglone... Mały potoczek, który po nocnym deszczu stawał się rwącą rzeką. Zapachy - lasu (jakże inny rano, a inny w gorące południe), łąki, obory, stolarni... Całe bogactwo! I to bogactwo - na zawsze. Żadne z naszych dzieci nie miało wątpliwości, skąd bierze się mleko, jakie są pożytki z lasu. To było oczywiste - bez pogadanek, bez programów edukacyjnych.

Myślę o tym, słuchając, jak planują wakacje rodzice moich przedszkolaków. Coraz częściej za cenę całorocznej harówki wyjeżdżają na dwa tygodnie do Włoch, Grecji czy Tunezji. Dla dorosłych to nieraz spełnienie marzeń. Okazja do wygrzania się

na śródziemnomorskiej plaży,

spędzenia kilku dni w luksusowych warunkach. Jak jednak odbierają taki wyjazd dzieci?

Dwa dni podróży samochodem, migające za oknem krajobrazy, migające obrazki w kolejnych książeczkach i grach, bo "przecież dziecko trzeba czymś zająć w podróży". Nierzadko aviomarin - sztucznie wywołana senność. Nocleg w hotelu, przeznaczonym dla dorosłych, nie dla dzieci... A potem? No, właśnie, nie wiem, co potem. Bo o takich wakacjach dzieci nie opowiadają. Bo się w nie nie bawią. Można bowiem bawić się w gazdę, który podkuwa konia, w tatę, który wspaniałą piłą pociął na kloce starą śliwę - ale jak się bawić w pana na plaży? Czasem więc we wspomnieniach pojawi się wspaniała zjeżdżalnia, kółko do pływania w kształcie delfina czy żółwia - czyli coś z kategorii "mieć", nie "być". A z doświadczenia wiem, że dla małych dzieci dopiero to, co przerobione w zabawie, staje się naprawdę własne.

Może więc warto poczekać kilka lat i wybrać się na wspólne odkrywanie świata, gdy dzieci będą miały 8, 10, 12 lat, a na razie znaleźć im - i sobie! - takie miejsce, do którego by się mogło przez parę kolejnych lat z radością wracać.

Więcej o:
Copyright © Agora SA