Odrobinę realizmu proszę

Wczesne stadia macierzyństwa to etap życia, o którym mówi się bardzo wiele i bardzo uroczyście, ale rzadko uczciwie i do rzeczy.

Kto lubi czytać praktyczne rady (jak hurtem zamrażać zupki) oraz liryczne kawałki (o słodkich małych rączkach ), ten (a raczej ta) nie ma na co narzekać. W babskiej prasie jest tego w bród. I to wszystko szczera prawda. Że małe, że słodkie, że wzruszające. O zupkach też prawda. Można zamrozić, rotacyjnie rozmrażać i jesteś boginią zupek. Rzecz w tym, że to tylko prawdy połowa. Ta łatwiejsza do przyswojenia i bardziej rynkowa.

Mój synek budził się wciąż w nocy, a my cierpieliśmy na niedospanie tak chroniczne, że zdarzało nam się wpadać na ściany. W domu panował kosmiczny chaos. Sprawy pracowe odłożone na czwarty lub piąty plan w złudnej nadziei, że przez kilka miesięcy się nie zawalą (zawaliły się). "Życie towarzyskie" zapomniane w nadziei, że samo sobie o nas przypomni (nie przypomniało). Kino? Teatr? Zapomnij. Wieczory zapełniały nam niezliczone prania. Prasowanie porzuciliśmy jako przejaw fanatyzmu.

Rzadko pojawiał się kwadrans na lekturę, a wtedy chciało mi się jednego: realizmu. I odrobiny babskiej solidarności. Głosu, który potwierdziłby moją intuicję, że nie tylko ja tak mam. Że nie tylko ja panikuję, gdy synek robi się czerwony i rozpaczliwie szlocha (już przewinęłam, nakarmiłam, napoiłam, utuliłam, dla pewności jeszcze raz przewinęłam, nakarmiłam, napoiłam, utulilam. Zęby? Brzuszek? Ból egzystencji?).

Jasne, czytałam poradniki. Ale tam obowiązuje nieznośny ton kobiecej zaradności. Ja zaś chciałam potwierdzenia, że nie tylko ja miotam się z poczuciem niedoczasu, niedowładu, a nade wszystko winy i wstydu, że "siedzenie w domu z dzieckiem" wymaga nadludzkiego wysiłku i mobilizacji. Że nie tylko ja gubię się wśród zupek, herbatek, kocyków, gryzaczków oraz niezliczonych śpioszków i kaftaników, misiów i kaczuszek zwożonych mi przez kuzynki, przyjaciółki i sąsiadki.

Podejrzewałam, że świat jest pełen przepełnionych zlewów (zrobię to potem, teraz kaszka, cholera, podgrzewacz się wyłączył), niepowieszonych prań (może on to zrobi? O rany, kończą się śpioszki, powiesić, wreszcie zasnął, może się uda), zagubionych smoczków i miotających się przemęczonych kobiet. Podejrzewałam, że u innych też tak jest, ale głupio było pytać, bo spotykane w parku matki sprawiały wrażenie zdumiewająco ogarniętych. Wiało od nich spokojem, oliwką dla niemowląt i matczynym błogostanem. A czasem też perfumami, co napawało mnie grozą.

W okolice huśtawek docierałam zziajana, bez śniadania, dumna, że w ogóle udało mi się wyjść z domu. Łatwo powiedzieć - weź i wyjdź. Nie wypuszczając dziecka z ramion, zgromadź potrzebne do wyjścia przedmioty (smoczek, soczek, zabawka, pieluszki, klucze, gdzie są klucze!), załóż buty i kurtkę (przegrzane dziecko dostaje czkawki), po czym okutaj małego w odpowiednią ilość warstw, posmaruj kremem i upchnij do wózka. W tym miejscu bądź gotowa na zwrot akcji spowodowany kupą (wyjąć, rozkutać, umyć, przewinąć, utulić, zakutać i upchnąć do wózka). Jeszcze pies (gdzie smycz?) i możemy wyjść.

Poranny spacer zaczynałam z dwugodzinnym poślizgiem. Uświadamiał mi to widok błogo uśmiechniętej brunetki, którą mijałam po drodze. Wracała właśnie z parku z swoją schludną i grzeczną trójką (jedno w wózku, jedno w chuście, kolejne drepce przy wózku), a mnie witała z uprzejmym i (chyba) lekko ironicznym uśmiechem. Uśmiechałam się półgębkiem, ratując resztki godności. Na tym etapie zwykle niosłam już małego na rękach, nogą popychając wózek z przywiązanym do niego ciężko obrażonym psem.

Pierwsze zdanie o wczesnym macierzyństwie, które pachniało realizmem, przeczytałam niedawno. Starsza już czytelniczka wspominała ten etap swojego życia jako okres koszmarnego zmęczenia przerywanego krótkimi chwilami wielkiego szczęścia. Jakoś tak to było, tylko lepiej powiedziane. Żałuję, że sobie tego listu nie wycięłam.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.