In vitro? "Przykre, że straszy się tym, że takie dzieci mają jakąś bruzdę, czy nie zostaną ochrzczone" [WYWIAD]

"W ogóle nie mamy problemu z tym, żeby mówić, że nasze dzieci urodziły się dzięki in vitro" - z Martą Podedworną-Łuczak, jedną z bohaterek serii dokumentalnej TLC - "In Vitro. Czekając na dziecko", rozmawia Karolina Stępniewska.

Karolina Stępniewska: Jak to się w ogóle stało, że trafili państwo do programu "In Vitro. Czekając na dziecko"?

Marta Podedworna-Łuczak: - Trochę przez przypadek. Poszliśmy do kliniki pokazać dzieci i lekarz zapytał nas, czy nie zgodzilibyśmy się wziąć udziału w tym przedsięwzięciu.

Żadnych wątpliwości?

- Żadnych. W ogóle nie mamy problemu z tym, żeby mówić, że nasze dzieci urodziły się dzięki in vitro. Od razu powiedzieliśmy rodzicom, znajomym, w pracy też wiedzieli.

W pracy też? Zwykle spotykam się z tym, że wiedzą tylko najbliżsi.

- Powiedziałam o tym w pracy, bo miałam dosyć dużo wyjazdów służbowych i uznałam, że prościej i łatwiej będzie, jeśli powiem od razu, jaka jest sytuacja. Wizyt lekarskich podczas podchodzenia do in vitro nie można tak po prostu przełożyć. Trafiłam na bardzo fajnych przełożonych, którzy powiedzieli, że nie ma sprawy, że mam tylko dawać znać i w razie czego będziemy przesuwać spotkania albo pojedzie na nie ktoś inny.

Ile lat mają teraz Iga i Ignacy? Bo jest pani mamą bliźniąt, prawda?

- Tak. 13 lutego skończą dwa lata. Mój maż się śmiał: "wszystko byle nie w Walentynki".

Pamięta pani pierwszą myśl na ich widok?

- Uczucie było niesamowite! Od razu wiedziałam, że warto było na nie czekać przez te prawie pięć lat...

A jakie to uczucie zobaczyć w końcu pozytywny test ciążowy?

- Tak naprawdę to był drugi taki test, więc miałam mieszane uczucia, bo z jednej strony człowiek się cieszy, ale jeśli ma w pamięci nieudaną ciążę, to podchodzi do tego ostrożniej... W sumie mieliśmy 11 transferów.

To dużo.

- Właśnie. I z dwojga złego, lepiej jest nie zobaczyć tej upragnionej drugiej kreski na teście niż kiedy się udaje, a potem coś nie wychodzi.

Długo to wszystko trwało?

- Leczyłam się w dwóch klinikach. Jestem wdzięczna lekarzowi z pierwszej kliniki za to, że kiedy nie udało mi się donosić ciąży, powiedział, że nie bardzo ma pomysł, co jeszcze mógłby zrobić i że wydaje mu się, że nie należy za szybko się poddawać i zmieniać kliniki, bo dobrze jest, kiedy lekarz ma dokładny obraz sytuacji, ale to był ten moment, w którym uznał, że zmiana kliniki byłaby już zasadna. Decyzję pozostawił nam, ale powiedział, że czasem nawet nastawienie psychiczne do lekarza, to, że człowiek jest zestresowany tak dużą liczbą niepowodzeń, może odgrywać dużą rolę. Dobrą zasadą jest zmiana kliniki po trzech nieudanych próbach. Inny lekarz może mieć inne podejście do pacjenta, ale ważne jest też laboratorium i zespół embriologów, bo to od nich w dużej mierze zależy sukces.

Czy długo starali się państwo o dziecko, zanim okazało się, że nie uda się bez pomocy medycyny?

- Dość wcześnie wiedziałam, że w moim przypadku zajście w ciążę nie będzie takie proste. Od 15 roku życia byłam pod opieką ginekologa-endokrynologa. Lekarka powiedziała, że spróbuje podawać mi hormony, które powinny wspomagać owulację, ale jeżeli to się nie uda w przeciągu paru miesięcy, to sensownie będzie pójść do kliniki, która zajmuje się leczeniem niepłodności.

Wiele par, z którymi rozmawiałam, wspominało o szoku, którego doznali, gdy okazało się, że nie będą mogli naturalnie zajść w ciążę. Rozumiem, że w pani przypadku udało się tego uniknąć?

- Spodziewałam się, że może się zdarzyć, że będziemy potrzebować pomocy, ale faktycznie, moment, w którym powoli wyczerpują się kolejne możliwości, jest trudny. To nie jest tak, że przychodzi się do kliniki i mówi się od progu: "Dzień dobry, nie wyszło mi przez rok, to ja poproszę o in vitro", tylko po pierwsze wykonuje się szereg badań, po drugie są próby stymulowania hormonami i dopiero, jak to się nie udaje, to lekarz decyduje, co dalej. U mnie z rozsądnymi dawkami hormonów nie udało się doprowadzić do owulacji, więc wiadomo było, że nie ma mowy o inseminacji, tylko od razu o in vitro.

Takie 5 lat starań o dziecko, co to oznacza w sensie emocjonalnym? Jakich uczuć doświadcza się w tym czasie?

To jest huśtawka. Od euforii, bo fajnie, bo był transfer i czekamy na wynik, po rozczarowanie, bo znowu nie wyszło. A te wszystkie hormony oznaczają też humory jak u kobiet z menopauzą. Różnie bywało. Najgorsze było radzenie sobie z kolejnymi rozczarowaniami.

Były myśli, żeby się poddać?

- Ta ostatnia próba miała właśnie być tą ostatnią - bez względu na wynik.

I przez cały ten czas mieli Państwo wsparcie rodziny i przyjaciół?

- Myślę, że bez wsparcia rodziców w ogóle nie mielibyśmy szans temu podołać. Także finansowo, bo - jak wiadomo - takie leczenie jest bardzo kosztowne. Myślę, że tych par, które mają za sobą tyle podejść do in vitro, co my, jest mało w dużej mierze niestety z powodu czynników finansowych. Tych emocjonalnych, oczywiście, też.

A jak Pani reaguje na te wszystkie rewelacje na temat in vitro, które co rusz można usłyszeć w polskiej przestrzeni publicznej, czy to od polityków, czy od hierarchów Kościoła?

- Najbardziej przeraża mnie poziom tych wypowiedzi i to, że wszystko to jest podyktowane bardziej emocjami niż wiedzą na temat samej procedury. To jest przykre. Zwłaszcza, kiedy takie kategoryczne sądy wydają politycy - wtedy człowiek sobie myśli, że ludzie, którzy decydują o przyszłości czy życiu znaczącej części społeczeństwa, która ma tego typu problemy, tak naprawdę nie wiedzą nawet, o czym mówią. Często nie znają nawet różnicy między inseminacją a in vitro albo mają ogólnie problemy z fizjologią i terminologią, i nie potrafią sobie tego poukładać.

Czy będzie pani rozmawiać z Igą i Ignacym o tym, jak zostali poczęci?

- Oczywiście. Nie mamy z tym najmniejszego problemu.

Ciekawa jestem, czy w pani ocenie atmosfera wokół in vitro w Polsce zmienia się na korzyść?

- Mam wrażenie, że ta burza jest w ogóle sztucznie kreowana w mediach albo to my obracamy się w środowisku, w którym nie ma problemów z akceptacją. Zresztą, jak patrzy się na badania CBOS, to 80 proc. społeczeństwa jest za in vitro. Różnią się podejściu do np. mrożenia zarodków, ale sama metoda jest szeroko akceptowana. Przykre tylko, że straszy się tym, że takie dzieci mają jakąś bruzdę, będą się gorzej rozwijać, czy nie zostaną ochrzczone...

A pani dzieci są ochrzczone?

- Tak.

Nie obraziła się pani na Kościół?

- Oddzielam wiarę od stosunku do hierarchów, którzy głoszą takie teorie. Kiedy byliśmy w "Pytaniu na śniadanie", po nas miała być rozmowa z dwoma księżmi. I jeden z nich przywitał nas promiennym uśmiechem i powiedział, że gratuluje, że mamy już dzieci i że on jest z tych, którzy popierają in vitro.

No dobrze, to jak to jest być rodzicem bliźniąt, kiedy są jeszcze małymi dziećmi?

- Nie jest tak źle, jak to się wszystkim wydaje (śmiech). Rzeczywiście, na początku mąż się śmiał, bo policzył, że karmienie zajmowało mi od 8-10 godzin dziennie, zwłaszcza, że nie umiałam karmić dzieci jednocześnie. Przy dobrej organizacji dnia, można sobie spokojnie poradzić. Nie wiem nawet, czy nie jest łatwiej z bliźniakami niż kiedy ma się dzieci np. rok po roku albo z jakąś krótką przerwą.

W jakim sensie?

- Udało się nam je zsynchronizować, np. spali w podobnych porach. I im byli starsi, tym było łatwiej.

A czy mają podobne usposobienie?

- Nie. Każde jest inne i na różne rzeczy reaguje w swój własny sposób. Nie widzę też podobieństwa w wyglądzie, choć niektórzy się go dopatrują (śmiech).

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.