Niespodziewana miłość. Pamiętnik nagrodzony w konkursie

Macierzyństwo było moim marzeniem od zawsze. Już kiedy byłam nastolatką, motywowałam się do nauki myślą o dziecku: ?Jak zdasz maturę, to zajdziesz w ciążę i urodzisz?.

Zaraz po napisaniu matury chciałam zajść w ciążę z chłopakiem, z którym byłam od trzech lat. Uważałam, że to idealny moment, że jestem silna, zdrowa i mam już jakieś wykształcenie. Jednak nie udawało nam się. Gdy do tego zaczęłam gwałtownie chudnąć, poszłam do endokrynologa. Zlecił USG jajników, stwierdził, że coś jest nie tak z hormonami.

Usłyszałam: "Raczej nie będzie miała pani dzieci".

Długi czas nie chciałam się z tym pogodzić. Próbowaliśmy dalej - bez skutku. W tym czasie w ciążę zaszła moja mama. Jedyne, co poczułam, gdy się o tym dowiedziałam, to palącą zazdrość. Później, gdy oswoiłam się już z tą myślą, zaczytywałam się w gazetach dla rodziców, czytałam fora internetowe, kupowałam ubranka, smoczki, śliniaki. Rosnąca w brzuchu mamy siostra stała się dla mnie substytutem własnego dziecka. Poszłam znowu do lekarza, zalecono mi zastępczą terapię hormonalną. Lekarz radził, by z dzieckiem zaczekać. Poszłam więc na studia. Odeszłam od chłopaka. Gdy urodziła się moja siostra, nosiłam ją na rękach, a sama czułam się pusta w środku - jak wydmuszka.

Wplątałam się w romans.

On, dwadzieścia lat starszy, był dla mnie kimś w rodzaju ojca, którego nie miałam. Poczułam się przy nim kochana i akceptowana. Stosowałam antykoncepcję, ale któregoś razu poczułam się dziwnie. Z nadzieją kupiłam test ciążowy. Rano zrobiłam test i nic. Negatywny. Zamiast ulgi, poczułam rozczarowanie. Kilka dni później nie mogłam rano wypić kawy. Drażnił mnie jej zapach, smakowała paskudnie. W tym czasie postanowiłam zakończyć trwający ponad pół roku romans. Uznałam, że nie ma przyszłości. Paliłam coraz mniej, bo papierosy od kilku dni mnie dusiły. Któregoś ranka w pracy rozpłakałam się przed monitorem i mój szef zapytał, czy dobrze się czuję, bo jestem blada. Powiedziałam, że jest mi niedobrze i słabo się czuję. Odesłał mnie do domu. Po drodze weszłam do drogerii. Przy kasie spojrzałam na testy ciążowe - były przecenione. Walcząc ze sobą, wzięłam jeden do ręki. Zapłaciłam i wyszłam. Tym razem nie czekałam do rana. Od razu poszłam do łazienki. W ciągu trzech sekund na teście zobaczyłam dwie kreski. Nie pamiętam, jak wyszłam z łazienki i jak wykręciłam numer mamy. Wyleciałam z domu jak szalona, pędząc do ginekologa w nadziei, że potwierdzi mój stan. Pod gabinetem zaklinałam na wszystkie świętości "jestem w ciąży, jestem w ciąży". Lekarz zrobił USG. Gdy usłyszałam miarowe echo zarodka, rozpłakałam się ze szczęścia. Musiałam poinformować kochanka. Właściwie było mi wszystko jedno, co powie. Wiedziałam, że nie zostawi dla mnie rodziny, i było mi to obojętne. Cieszyłam się jak wariatka. Wypaliłam ostatniego papierosa i resztę paczki wyrzuciłam do kosza. To był siódmy tydzień.

Zasnęłam, głaszcząc się po brzuchu.

Dopiero kilka dni później zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo zmieni się moje życie. Zupełnie sama, w wielkim mieście, z dala od rodziny i kogokolwiek, kto mógłby mi pomóc. Męczyły mnie wszystkie ciążowe dolegliwości: mdłości, bóle brzucha, senność, wymioty. Kochałam ten mały pączek we mnie, ale było mi ciężko. Opuściłam się w pracy, kłóciłam się z ojcem dziecka. Bałam się, że nie dam sobie rady. Codziennie płakałam. Dodatkowo moja idealna figura zaczęła się zmieniać. Czułam się zmęczona, nieatrakcyjna i otępiała. Mama tylko raz zapytała mnie, czy chcę aborcji. Nie chciałam. Obiecała pomoc, ale ja potrzebowałam czegoś innego. Jako nastolatka wyobrażałam sobie ciążę jako cudowny stan, gdy dziecko w środku kopie, dając o sobie znać, a szczęśliwi rodzice głaszczą wielki brzuch i mówią do niego czułe słówka. Koleżanki wrzucały na facebooka zdjęcia swoich chłopaków prowadzących wózek albo dzieci w ubrankach z napisem "mam super tatę". Narastały we mnie uczucia żalu i złości.

Siedząc na zwolnieniu lekarskim, pisałam pracę dyplomową. Codziennie wieczorem kładłam się i czekałam na to, aż córeczka da o sobie znać. 11 stycznia Jagoda kopnęła mnie po raz pierwszy. Od tego momentu byłam wyczulona na jej najmniejsze ruchy. Te codzienne seanse kopania od środka były moją jedyną pociechą w narastającej beznadziei. Byłam spokojna tylko wtedy, gdy czułam jej obecność.

Cały pierwszy trymestr bałam się, że ją stracę.

Biegałam ciągle do łazienki, sprawdzając, czy przypadkiem nie pojawiło się krwawienie. Gdyby to tylko było możliwe, codziennie robiłabym badanie USG. Córeczka na szczęście rozwijała się książkowo. Na zdjęciach z ultrasonografu dostrzegłam jej zabawny zadarty nosek. Spałam z tym zdjęciem. Tak bardzo chciałam, żeby ktoś cieszył się razem ze mną. Chciałam podzielić się z kimś tym uczuciem, gdy mała ruszała się w moim brzuchu. Przeżywać razem to oczekiwanie. Ale nie było przy mnie nikogo.

Pewnego dnia, tuż po nowym roku, postanowiłam założyć konto na portalu randkowym.

Nie ukrywałam, że jestem w czwartym miesiącu ciąży. Uznałam, że stan błogosławiony nie jest defektem i nie wyklucza chodzenia na randki. Poszłam na kilka spotkań, ale nic z nich nie wyszło. Mężczyźni z internetu traktowali mnie jak jakiś dziwny okaz. Chcieli sobie mnie obejrzeć, dowiedzieć się, co mną kieruje, ale żaden z nich nie myślał o niczym poważnym. Straciłam nadzieję. Ostatni miesiąc ciąży spędziłam, prasując stosy różowych ubranek. Nie mogłam się doczekać.

Na porodówkę zawiozła mnie sąsiadka. Zgłosiłam się na oddział położniczy, wlokąc za sobą torbę z rzeczami.

Nie miałam pojęcia, czego się spodziewać, nigdy nie byłam w szpitalu.

Byłam zestresowana i miałam bardzo wysokie ciśnienie. Założono mi na rękę opaskę i zawieziono na porodówkę. O drugiej w nocy akcja ustała. Lekarz powiedział, że to z nerwów. Nie mogłam spać, słysząc szum KTG, pod które byłam podłączona. Rano poprosiłam, by poród wywołano. Lekarz zaprowadził mnie do łazienki, powiedział, że mam się umyć, żeby poczuć się świeżo i nabrać sił. Umyłam się jak zwykle, ogoliłam nogi, wysuszyłam włosy. Wróciłam na porodówkę jak nowo narodzona. Dostałam kroplówkę i jakoś natychmiast się rozluźniłam. Razem ze mną rodziła jeszcze jedna dziewczyna, przy której cały czas był mąż. Obok mnie były tylko położne.

Poród był szybki, ale skurcze wyjątkowo mocne.

Ciągle powtarzałam, że nie dam rady. Położna trzymała mnie pod pachami, czułam, jak przytula się do moich pleców, jak mówi prosto do ucha, że mam siłę, że poradzę sobie. Było mi wszystko jedno, chciałam, żeby ktoś mnie dobił. Czułam, że mój wysiłek idzie na marne. Że nikt nie powie mi "byłaś dzielna", nikt nie podziękuje za to dziecko. Nagle położna powiedziała, że czuje główkę palcami, że muszę się położyć. Nie miałam siły, nogi mi drżały. Lekarz wziął mnie pod pachy i położył na łóżko. Ledwie przestałam wyć, ułożono mi ciepłe fioletowe ciałko na brzuchu. Spytałam: "Czy ona już zawsze będzie taka fioletowa?". Położne śmiały się. Ktoś zabrał córkę do mierzenia, mnie trzeba było zszyć. Poczułam się nagle taka lekka, a jednocześnie strasznie głodna. Przyniesiono mi małą drożdżówkę, która była jedną z najwspanialszych rzeczy, jakie miałam kiedykolwiek w ustach.

Dopiero gdy przewieziono mnie na salę, poczułam obezwładniające zmęczenie. Leżałam z dwiema dziewczynami, u których ciągle ktoś był - a to mamy, a to siostry, a to mężowie. Tylko mnie nikt nie odwiedzał. Kiedy w nocy wszyscy spali, ja dusiłam łzy, pojękując w poduszkę.

Nie umiałam nakarmić własnego dziecka.

Nie wiedziałam, czy pieluchę zakłada się rzepami do przodu, czy do tyłu. Ledwie stałam przy szpitalnym przewijaku, miałam dwanaście szwów, które kłuły i ciągnęły. Gdy po trzech dniach szpitalnej samotności wróciłam do domu, dopadł mnie baby blues. Próby karmienia były katorgą dla nas obydwu - córka się darła, bo była głodna, a ja płakałam, bo sutki bolały, jakby ktoś miażdżył je imadłem. Jej ojciec przyjechał, obejrzał ją i pojechał. Zamieniliśmy trzy zdania. Starałam się nią opiekować, robiłam to z coraz większą wprawą, ale nadal nie mogłam się odnaleźć w nowej sytuacji. Noc zlewała się z dniem, a czas wyznaczały pory karmienia, które były co godzinę lub co dwie. Straciłam kontakt ze światem zewnętrznym. Jedyne osoby, które spotykałam, to dostawcy z Tesco, którzy przywozili mi zakupy. Nocami, by nie przysypiać przy karmieniu, przeglądałam w komórce strony internetowe, jedną ręką podtrzymując dziecko. Któregoś dnia zalogowałam się znów na portalu randkowym. Ku mojemu zdziwieniu szybko zaczęłam dostawać nowe wiadomości. Raczej nie odpisywałam, ale gdy napisał do mnie chłopak w moim wieku, zaczęliśmy korespondować. Grałam w otwarte karty. Myślałam, że to go zniechęci.

"Mam dziecko. Od trzech tygodni jestem mamą" - napisałam.

"Masz dziecko? Ale fajnie!" - odpowiedział. Jagoda skończyła miesiąc, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy. Ponieważ nie mogłam za bardzo wychodzić, szczególnie wieczorami, zaprosiłam go do siebie. Upiekł mi ciasto. Dziewiętnasta, pora karmienia przed snem, moja koszulka mokra od mleka. A on patrzy na Jagodę owiniętą w kocyk, jakby była największym cudem na świecie. Przegadaliśmy całą noc. Gdy spotkaliśmy się po raz kolejny, a potem następny, czułam się rozdarta. Zdążyłam go polubić, ale bałam się, że go skrzywdzę i że on nie zdaje sobie sprawy z tego, jaką drogę wybiera, wiążąc się z dziewczyną z tak maleńkim dzieckiem. On jednak uparł się na mnie, a właściwie na nas obie. Nie wiem, kiedy zaczął interesować się tym, jak kąpię córkę, jak zmieniam jej pieluchy. Uczyłam go wszystkiego z przyjemnością - nagle okazało się, jak wiele już umiem. Poczułam się wartościowa. Poza tym ktoś darzył mnie i moje życie prawdziwym zainteresowaniem.

Decyzja o zamieszkaniu razem była wariacka.

Spotykaliśmy się od miesiąca, ale czuliśmy się ze sobą tak dobrze, jakbyśmy spędzili razem lata. Przy nim poczułam, jak piękne może być macierzyństwo, gdy w nocy ktoś może zamiast ciebie zmienić pieluszkę. Obydwoje cieszyliśmy się z postępów maleństwa, obserwując, jak z czasem łapie zabawki, stopy, jak turla się po łóżku, przewracając się na brzuszek.

Myślałam, że urodzenie dziecka wiąże się z samymi ograniczeniami, że będę uwiązana w domu. Kuba pokazał mi, że może być inaczej. Jagoda miała trzy miesiące, gdy pojechaliśmy nad morze. Z dzieckiem w chuście spacerowaliśmy po zoo. Poszliśmy do restauracji. Związałam się z niepoprawnym optymistą, który każde marzenie uparcie wciela w życie. Z człowiekiem, którego nie obchodzą geny, przeszłość i który śmieje się i przytakuje, gdy starsze panie mówią, że córka jest do niego podobna. Mówi wszystkim, że to jego dziecko i ja też to mówię. Pierwszy raz w całym moim życiu czuję się tak spokojna i pewna jutra.

Więcej o:
Copyright © Agora SA