Dzieci i śmieci

Spacerowałam z dziećmi po lesie i zamiast odpoczywać coraz bardziej nerwowo zgrzytałam zębami. W końcu nie wytrzymałam, wyciągnęłam z plecaka reklamówkę i zaczęłam zbierać śmieci.

Pamiętam, jak się zawsze denerwowałam na tatę, gdy robił to samo. Inne dzieci mogły sobie iść z rodzicami na wycieczkę i nie tachać ze sobą wora ze szkłem i plastikiem, a ja.... Oczywiście rozumiałam to, co mi tłumaczył. Że szklana butelka w suchym lesie może spowodować nieszczęście (słońce + soczewka = pożar). Albo że jak nie podniesiemy foliowej reklamówki teraz, to wiatr zaraz porwie ją na drzewo, wplącze w gałęzie i to będzie kiepsko wyglądać. Rozumiałam, ale pytałam: "Czemu właśnie my mamy to sprzątać? Przecież tego nie wyrzuciliśmy". A tata z uśmiechem odpowiadał: "Słuchaj, jak teraz tego nie sprzątnę, to nikt inny tego nie sprzątnie. Jutro też będę tędy przechodził i znów się będę denerwował, i za dwa dni także. To wolę zabrać śmieć dziś i mieć jutro lepszy humor". Tego argumentu nie umiałam podważyć.

Przypomniało mi się to wszystko tego lata, gdy dużo czasu spędziłam z córkami na wsi otoczonej lasem. Każde wyjście do sklepu oznaczało przejście mniej więcej kilometra leśną drogą, uczęszczaną głównie przez letników. Już pierwszego dnia poczułam mrowienie w dłoniach i odruch, by podnieść sreberko po lodach. Nawet zaśmiałam się w duchu, że od genów człowiek nie ucieknie. Drugiego dnia nie wytrzymałam. Dzieci najpierw trochę się zdziwiły i zapytały, co robię. Powiedziałam, że zbieram śmieci. I od razu dodałam: "Żeby się jutro nie denerwować, jak będziemy tędy iść i dalej będą tu leżeć". Moje córki najwyraźniej mają w sobie więcej luzu niż ja w ich wieku, bo pomysł im się od razu spodobał. Pokazywały mi, gdzie jeszcze coś błyszczy z dala. Tym sposobem wróciłyśmy do domu z dwiema reklamówkami pełnymi butelek po wódce różnych marek, opakowań po chipsach, batonach, lodach i papierosach. Jedno z nich miało rosyjskie napisy i obudziło we mnie żyłkę kolekcjonerską.

"Mamo, a taka butelka, to rozkłada się 300 lat, wiesz?" - starsza córka sprzedała mi informację zdobytą w helskim fokarium, gdzie urządzono przekonującą wystawkę śmieci, jakie pozostawimy po sobie następnym pokoleniom. "Niestety, wiem" odpowiedziałam i kąśliwie dodałam: "Twoje pieluchy sprzed 9 lat nawet jeszcze się nie zaczęły rozkładać". To było nie fair, wiem. Nie jej wina, że używałam jednorazówek. Odkąd przeczytałam, że dziecko w okresie pieluchowania pozostawia po sobie 1,5 tony zużytych pieluch i że w związku z tym, chowając dwójkę dzieci, dodałam Matce Ziemi 3 tony syfu, dręczą mnie wyrzuty sumienia.

"To dlaczego ktoś ją tu wyrzucił?" - młodsza córka zawróciła moje myśli do punktu "butelka". Co jej odpowiedzieć? Bo ma to gdzieś? Bo nie zastanawia się, jak to miejsce będzie wyglądać za jakiś czas? Mój tata by tak nie powiedział, poszukałby czegoś pozytywnego. "Nie wiem, czemu. Ale wiem, że możemy ją zabrać i oddać do recyclingu. I jeszcze przyjrzeć się temu, co my same i gdzie wyrzucamy".

Zaczęłyśmy domowy eksperyment pod hasłem: "Jak mało uda się nam wyrzucić". Resztki z obiadu starałyśmy się wykorzystywać do następnych dań (powstało parę ciekawych past do chleba i sałatek). Nie całkiem obgryzione kostki kurczaka zanosiłyśmy do zaprzyjaźnionego mrowiska, ku uciesze mrówek. Obierki itp. odkładałyśmy na kompost. To, co do recyclingu, starannie czyściłyśmy, zgniatałyśmy i pakowałyśmy osobno. Po tygodniu eksperymentu oceniłam, że wyprodukowałyśmy cztery razy śmieci mniej niż zwykle. Daleko nam do rekordu słynnej rodziny z USA, która rocznie produkuje słoik śmieci ( Świat bez śmieci ). Ale zawsze to krok w dobrym kierunku.

Pewnie po powrocie do miasta trudniej będzie utrzymać ekologiczny zapał. Ale jest szansa, bo jak dzieciom się coś spodoba, to zwykle nie odpuszczają, a moim jak widzę bardzo spodobało się zarządzenie domowymi zasobami zbędnymi.

W Szwecji 97 proc. śmieci jest przetwarzanych. Wykorzystuje się nawet ciepło ze ścieków, nie mówiąc o kompostowaniu odpadków organicznych i wykorzystywaniu łatwopalnych resztek na opał. W Polsce na razie dopiero uczymy się myślenia ekologicznego. Sądzę, że większość z nas martwi się zanieczyszczeniem powietrza, wody, ziemi. Tylko ważne, żeby na tym martwieniu się nie poprzestawać. Żeby coś robić. Zacząć od siebie. Od lokalnych inicjatyw. I nie zrażać się niepowodzeniami. Bo one na pewno się zdarzą. Mój tata poszedł kiedyś do proboszcza pewnej wiejskiej parafii i zaproponował wspólną akcję zbierania śmieci w lesie. Miał pomysł, by ksiądz ogłosił parafianom, że to po chrześcijańsku dbać o przyrodę, że to dobry uczynek podnieść śmieć i wrzucić do kontenera ustawionego niedaleko kościoła. W odpowiedzi usłyszał, że proboszcz nie będzie robił z kościoła śmietnika i ręki do takiej akcji nie przyłoży.

No cóż. Na wszystko trzeba czasu. Na rozbudzanie świadomości szczególnie. W każdym razie warto działać. Żeby móc pokazywać dzieciom las bez śmieci. Żeby one swoim dzieciom w ogóle mogły pokazać las.

Copyright © Agora SA