O Sindbadzie i morskiej wróżce

Dawno, dawno temu był sobie chłopiec Sindbad, który uwielbiał słodycze. Na śniadanie jadł pączki, na obiad watę cukrową, a na kolację czekoladki. Aż pewnego dnia postanowił wyruszyć w podróż dookoła świata. Przyszedł na statek i odszukał kapitana.

- Dzień dobry! - zawołał - Jestem Sindbad. Chciałbym zostać żeglarzem!

- Dobrze - powiedział pan kapitan. - Wezmę cię na pokład, jeśli dasz radę podnieść marynarską linę.

Sindbad chwycił koniec liny i pociągnął z całej siły. Zrobił się czerwony i sapał głośno, ale lina nawet nie drgnęła.

- Niestety... - powiedział kapitan - Jesteś za mały i za słaby na marynarza.

Sindbad bardzo się zmartwił. Usiadł na kamieniu i zaczął płakać. Nagle morze zapieniło się jak szampon. Piany przybywało i przybywało, aż wreszcie wyszła z niej morska wróżka. Była zupełnie przezroczysta, a w jej brzuchu pływały kolorowe rybki.

- Czemu płaczesz, Sindbadzie? - spytała.

- Płaczę, bo nie potrafię podnieść marynarskiej liny - powiedział Sindbad.

- Nie martw się - pocieszyła go wróżka. - Podpowiem ci, co masz zrobić. Weź coś żółtego i coś brązowego, coś czerwonego i coś białego, coś zielonego i coś pomarańczowego. Zmieszaj to wszystko i przyrządź żeglarskie danie...

- Hura! - zawołał Sindbad.

Pobiegł do sklepu i kupił kilogram czerwonych cukierków, kilogram zielonych landrynek, białe lody i żółtą lemoniadę. Wszystko to wrzucił do garnka i wymieszał.

- Trochę za słodkie... - skrzywił się - Ale jak trzeba, to trzeba.

I zabrał się do jedzenia.

Potem pobiegł na statek i chwycił linę. Ciągnął i ciągnął, aż się przykleił.

- Chyba zjadłeś za dużo słodyczy - powiedział kapitan. Odkleił Sindbada od liny i poszedł przygotowywać okręt do drogi.

Chłopiec wrócił do sklepu i zaczął się zastanawiać:

- Czerwone są buraki, zielony jest por, ziemniaki są białe w środku, a żółta jest papryka!

Sindbad kupił wszystko, co trzeba. Zrobił pyszną zupę i zjadł ją ze smakiem. A na deser schrupał kolorową sałatkę. Od razu poczuł się silny jak słoń i pobiegł na statek. Ale okręt już odpłynął. Tylko jedna lina ciągnęła się po plaży.

- Zaczekajcie! - krzyknął Sindbad. Złapał za linę i przyciągnął statek do brzegu.

Pan kapitan wytrzeszczył oczy.

- Co to za siłacz?

- To ja, Sindbad! Zabierzcie mnie ze sobą.

- Oczywiście! - ucieszył się kapitan - Od dawna szukam takiego zucha.

Sindbad wszedł na pokład i pożeglował w świat. A morska wróżka tańczyła na falach i machała do niego przejrzystą ręką.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.