Agnieszka Maciąg: Powtarzam kobietom w ciąży: Słuchajcie swojej intuicji!

Agnieszka Maciąg w książce "Cudowne 9 miesięcy. Rozmowy o tym, jak zatroszczyć się o siebie i dziecko w zgodzie z naturą" opowiada o świadomym i dojrzałym macierzyństwie, a także o porodzie domowym. "Zrozumiałam, że taki poród, który przebiega w zgodzie z naturą kobiety, prawdziwy, niezaburzony przez żadne ingerencje z zewnątrz, daje ogromną siłę. Ja tę siłę czuję do dziś" - wyznaje.

Dorota Mirska – Królikowska, autorka książki "Cudowne 9 miesięcy. Rozmowy o tym, jak zatroszczyć się o siebie i dziecko w zgodzie z naturą"*: Zostałaś mamą w wieku dwudziestu trzech lat, drugie dziecko urodziłaś dwadzieścia lat później. Jak wspominasz te obydwa doświadczenia?

Agnieszka Maciąg: Są tak skrajnie inne, jak gdyby dotyczyły dwóch różnych kobiet. Za pierwszym razem byłam młodą, niedoświadczoną dziewczyną. Trochę wystraszoną tym, co ją spotyka. Oczywiście starałam się, najbardziej jak mogłam, być dobrą mamą. Bardzo wówczas wierzyłam w lekarzy – to, co mówili, było dla mnie święte. Ogromnie ufałam ginekologowi, który prowadził moją ciążę. Byłam przekonana, że jestem w dobrych rękach, że wszystko będzie dobrze.

Zobacz wideo

Robiłam wszystkie zlecone badania, łykałam suplementy i zapisane leki, chodziłam do szkoły rodzenia. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby wsłuchać się w siebie, w to, czego my: ja i moje maleństwo, najbardziej potrzebujemy. Zresztą wydawało mi się, że nie ma takiej potrzeby, bo przez dziewięć miesięcy czułam się dobrze.

Problemy pojawiły się pod koniec ciąży. Michałkowi nie spieszyło się na świat. Było już dwa tygodnie po wyznaczonej dacie porodu, więc lekarze, zapatrzeni w daty i tabelki, wysłali mnie do szpitala na oddział patologii ciąży. To były czasy, kiedy jeszcze nie było akcji "Rodzić po Ludzku". I my, mamy czekające na narodziny dzieci, byłyśmy traktowane instrumentalnie, przedmiotowo, nie miałyśmy żadnego prawa do intymności. Okazało się, że mój lekarz, który obiecywał mi opiekę i wsparcie, wyjechał na wakacje.

Rodziłam synka w przypadkowym szpitalu, wśród obcych osób. Dziecko mi po porodzie zabrano i nakarmiono sztucznym mlekiem – wówczas pielęgniarki uważały, że pierwsze mleko mamy, tzw. siara, jest bezwartościowe. Widziałam synka, jak leżał w innej sali i płakał, a ja nie mogłam do niego wejść, przytulić. To było straszne... Przez trzy dni dostawałam go tylko do karmienia – ale Michał, napojony wcześniej butelką, oczywiście nie chciał ssać.

Zatem cały naturalny proces, te pierwsze dni, kiedy mama i noworodek się poznają, uczą się siebie, pragną być w symbiozie, był kompletnie zaburzony. Ciężko mi o tym mówić, trudno się wraca do takich wspomnień.

Ale Michałek urodził się zdrowy i wszystko skończyło się dobrze.

Tak, to oczywiście było najważniejsze i dokładnie w taki sposób się pocieszałam. Zresztą byłam wówczas bardzo młoda i to było moją największą siłą. Wydawało mi się, że po tych przeżyciach obydwoje szybko się otrząsnęliśmy. Dopiero po dwudziestu latach, kiedy zaszłam w ciążę po raz drugi, zrozumiałam, jak wielką traumę wówczas przeżyliśmy, i ja, i mój syn. Nigdy jej nie przepracowałam, po prostu zamiotłam pod dywan...

Na szczęście po latach, już jako świadoma kobieta i mama, miałam siłę zmierzyć się z dramatami z przeszłości, nauczyłam się leczyć takie rany.

W jaki sposób?

Szczerością, otwartością oraz okazaniem dziecku absolutnej miłości. Nigdy nie zapomnę, gdy pod wpływem rad mojego ówczesnego męża pozostawiłam na jeden wieczór Michałka samego, żeby się wypłakał i zasnął. Najgorsza z praktyk, jakie można zastosować wobec maleńkiego dziecka. On szlochał w jednym pokoju, ja w drugim. W głębi serca wiedziałam, że robię źle!

Moje dziecko mnie woła, jestem mu potrzebna, a ja zostawiam je i nie reaguję na rozpaczliwy płacz. Ale posłuchałam "dobrej" rady. Myślę, że ta sytuacja przekreśliła ostatecznie moją relację z mężem. Uznał, że on wie lepiej, ja gorzej, że nieważne są uczucia moje i dziecka. Nie potrafiłam mu już zaufać, nie chciałam z nim być.

Po latach postanowiłam przeprosić Michała za tę krzywdę. Szczerze mu opowiedziałam, co się stało, wytłumaczyłam, dlaczego tak się zachowałam. Powiedziałam, że jest mi bardzo, ale to bardzo przykro. Oczywiście zupełnie się wówczas rozkleiłam. Mój syn był chyba trochę zdziwiony, oczywiście nie pamiętał tamtego wydarzenia. Przytulił mnie, powiedział, że rozumie, że nie ma pretensji, że i tak jestem najlepszą mamą na świecie. Taka szczera rozmowa, przeprosiny i wybaczenie uzdrawiają relację z dzieckiem.

Przecież wszyscy popełniamy błędy, nikt nie jest ideałem. Ale ważne jest, żeby je sobie uświadomić, poczuć żal, okazać dziecku szacunek, przeprosić oraz wybaczyć sobie. Ulga i spokój, jakie wówczas poczułam, są nie do opisania.

Druga ciąża i narodziny Helenki były już zupełnie inne.

O tak! Byłam wówczas dojrzałą, świadomą siebie kobietą. Od wielu lat zdrowo się odżywiałam, medytowałam, oczyszczałam i wzmacniałam ciało. Tym razem moje macierzyństwo od samego początku było świadome.

Co to znaczy świadome macierzyństwo?

To samo, co świadome życie w ogóle. Świadoma osoba (nie tylko kobieta czy mama) wnikliwie obserwuje życie innych, słucha tego, co mają do powiedzenia, analizuje różne możliwości, ale dokonuje własnych, głęboko przemyślanych wyborów. Ma odwagę wziąć za nie odpowiedzialność i – nawet jeśli wszyscy wokół przekonują, że robi źle – idzie własną drogą. Ponieważ WIE i CZUJE, że ta droga jest dla niej i dla jej dziecka najlepsza. Łatwiej jest oczywiście dać się porwać głównemu nurtowi, robić to, co większość osób uważa za słuszne, i myśleć: jakoś to będzie. Osobie świadomej jest zdecydowanie trudniej. Aby podejmować decyzje w przemyślany sposób, musi bowiem posiąść wiedzę, jak tego dokonywać. Świadomość wymaga więc edukacji, intensywnej pracy nad samorozwojem, a także umiejętności zatrzymania się i przeprowadzenia autoanalizy.

Trzeba wiele z siebie dać, żeby być świadomym rodzicem?

Tak, zdecydowanie. I im więcej wiedzy posiadamy, tym macierzyństwo staje się trudniejsze. Mamy bowiem świadomość, że każda decyzja, każde działanie, wpływają na nasze dziecko. Gdy kobieta w ciąży wie, że odczuwany przez nią silny stres czy lęk wpływają na stan zdrowia nienarodzonego dziecka – postara się zapanować nad emocjami (...).

Ja przez dziewięć miesięcy z Helenką bardzo intensywnie pracowałam nad sobą. Codziennie medytowałam, śpiewałam mantry, ćwiczyłam jogę. Czytałam też po kilka książek tygodniowo. Spotykałam się z różnymi ekspertami: lekarzami, położnymi i mądrymi matkami, które dzieliły się ze mną wiedzą i doświadczeniem. Chciałam posiąść możliwie największą wiedzę dotyczącą macierzyństwa, by wybrać dla mnie i mojej córeczki najlepszą drogę.

Doświadczenia, które przez wiele lat zdobywałaś, szukając prawdy o sobie, chyba pomogły ci znaleźć drogę do lepszego macierzyństwa?

Rzeczywiście miałam solidne fundamenty. Dzięki znajomości jogi i ćwiczeń oddechowych wiedziałam, jak przez dziewięć miesięcy utrzymywać w świetnej kondycji ciało i panować nad emocjami. Dobrze też spałam, bo potrafiłam się zrelaksować. Chodziłam po górach i starałam się być aktywna. To ogromnie ważne, bo jak potem usłyszałam od położnej, poród to jak wspinaczka na Mount Everest. Jeśli planujesz taką wyprawę, to nie leżysz na kanapie i nie wypoczywasz, tylko ćwiczysz i wzmacniasz ciało, przygotowując je na ogromny wysiłek. Oprócz aktywności ważna jest także dieta. Potrafiłam przyrządzać posiłki tak, by nie mieć żadnych niedoborów (...).

Kiedy zdecydowałaś, że chcesz urodzić córeczkę w domu?

Dopiero pod koniec ciąży. Początkowo w ogóle nie brałam takiej możliwości pod uwagę. Przygotowywałam się do porodu szpitalnego. Jeździłam do różnych placówek, zwiedzałam je, poznawałam położne, lekarzy, rozmawiałam z nimi. I to wcale nie była jakaś fanaberia z mojej strony! Podkreślam to na wszystkich spotkaniach z przyszłymi mamami – kobieta w ciąży ma prawo wybrać sobie lekarza, położną, pojechać do szpitala i obejrzeć salę porodową. Wiele mam nie wie, że ma taką możliwość, i z niej nie korzysta. A to ogromny błąd!

Rodzenie dziecka na porodówce w szpitalu, który widzi się po raz pierwszy, i wśród obcego personelu, wiąże się z ogromnym lękiem. Tymczasem stres, strach, sprawiają, że w naszym organizmie wytwarzają się hormony hamujące akcję porodową i niepotrzebnie ją przedłużające. Żebyśmy my, kobiety, dobrze rodziły, musimy czuć się bezpiecznie, wygodnie, najlepiej otoczone osobami, które znamy i którym ufamy. Dlatego ja starałam się oswoić różne przestrzenie, zobaczyć, jaką relację nawiążę z osobami, które będą przyjmowały poród. Po moich doświadczeniach z Michałkiem doskonale wiedziałam, że narodziny dziecka są jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu mamy i dziecka. I naprawdę warto zrobić wszystko, co w naszej mocy, by zapewnić sobie i maleństwu maksimum bezpieczeństwa, spokoju oraz komfortu.

Żaden szpital nie wzbudził twojego zaufania?

Ależ nie! Znalazłam takie miejsca i poznałam wspaniałych, oddanych swojej pracy lekarzy. Tylko że im bliżej był termin narodzin córeczki, tym częściej spotykałam na swojej drodze kobiety, które urodziły swoje dzieci w domu. Opowiadały o niezwykłym przeżyciu, jakiego doświadczyły.

Zaczęłam szukać informacji na ten temat, czytać książki, badania naukowe i w pewnym momencie stało się dla mnie oczywiste, że chcę, aby moje dziecko przyszło na świat w domu. To miejsce, w którym czuję się najbezpieczniej na świecie, mój azyl, moje schronienie. Znam tu każdy kąt, każdy zapach kojarzy mi się dobrze. To było miejsce idealne. Ale nigdy nie zdecydowałabym się na poród w domu, gdyby okazało się, że bezpieczeństwo moje lub dziecka może być zagrożone.

Zanim więc podjęłam decyzję, przedyskutowałam mój pomysł z lekarzami. Byłam silna i zdrowa, miałam idealne wyniki, badania wskazywały, że także dziecko jest w znakomitej formie. Lekarze nie widzieli więc przeciwwskazań do domowych narodzin, ale – jak to lekarze – sugerowali, żeby na wszelki wypadek rodzić w szpitalu.

Oczywiście wzięłam sobie tę ich sugestię do serca. Spakowałam torbę, mieliśmy z Robertem opanowaną do perfekcji drogę dojazdu do szpitala – przemierzaliśmy ją wielokrotnie dniem i nocą, wiedzieliśmy, pod które wejście szpitala podjechać i do jakiej sali się kierować. Chciałam być gotowa na każdy scenariusz, także taki, że będę musiała skorzystać z pomocy medycznej. Ale miałam nadzieję, że nic niespodziewanego się nie stanie i będę mogła rodzić Helenkę tak, jak podpowiadała mi intuicja, a nigdy nie słyszałam jej głosu tak wyraźnie i czysto, jak wówczas.

Agnieszka Maciąg-Wolańska  drugie dziecko urodziła w domu. Jak przygotowywała się do porodu?Agnieszka Maciąg-Wolańska drugie dziecko urodziła w domu. Jak przygotowywała się do porodu? Fot. Lukasz Giza / Agencja Wyborcza.pl

Intuicja... Rzadko kierujemy się jej głosem. Zwłaszcza gdy chodzi o trudne, życiowe wybory.

Moim zdaniem zdecydowanie za mało jej słuchamy. Powtarzam to kobietom w ciąży przy każdym spotkaniu: kochane moje, słuchajcie swojej intuicji! Macie w sobie prawdziwą, wielką mądrość. Dajcie jej dojść do głosu. Kiedy jesteście w ciąży, wasza intuicja ogromnie się wyostrza i możecie wówczas nauczyć się jej słuchać (...).

Jak wyglądają przygotowania do porodu domowego?

Przypuszczam, że u każdej kobiety wygląda to inaczej. W Polsce położne mają pełne prawo prowadzenia prawidłowej, niezagrożonej ciąży. Wybór takiej przewodniczki, która prowadzi nas podczas tych dziewięciu miesięcy, a potem w czasie porodu, jest niezwykle ważny. Poród jest najbardziej fizycznym i intymnym momentem w życiu. Jest to doświadczenie niewyobrażalne. I położna jest nam potrzebna wówczas nie tylko po to, żeby przyjąć na świat dziecko, ale żeby pomóc nam zmierzyć się z intymnością i kobiecością.

Moja przewodniczka, Ewa, dokładnie tłumaczyła mi, jakie reakcje zachodzą w ciele kobiety podczas porodu, z jakiego powodu do nich dochodzi i po co. Dowiedziałam się, dlaczego tak ważny i potrzebny jest ból. Ta wiedza była dla mnie bezcenna, ponieważ dzięki niej zrozumiałam, jak powinno się współpracować z naturą, jak sobie pomagać, żeby urodzić bezpiecznie i bez komplikacji.

Gdy jesteśmy przygotowane na trud i cierpienie podczas porodu, wiemy, jaki mają naprawdę sens, zdecydowanie łatwiej jest nam sobie z nimi poradzić. Co więcej, Ewa oprócz tego, że miała ogromną wiedzę, dawała mi też niezwykłe ciepło i akceptację. Czułam, że nawiązałyśmy relację, jaką tylko kobiety mogą stworzyć. Znalazłam bratnią duszę, prawdziwą przyjaciółkę na dobre i na złe, której mogę powiedzieć wszystko, ale to wszystko, nawet najbardziej intymne pragnienia. Nie wiem, czy odważyłabym się innej kobiecie opowiedzieć o moim wielkim marzeniu związanym z porodem. Otóż kiedyś widziałam film o Buddzie. Są w nim pokazane narodziny Buddy - akurat ta scena jest animowana, zaaranżowana w formie teatru cieni. Otóż matka Buddy rodzi go, stojąc i trzymając się gałęzi drzewa. Ten obraz we mnie pozostał. Gdy Ewa zapytała mnie, jak chciałabym rodzić: na piłce, w wodzie, na siedząco czy może na leżąco, opowiedziałam jej o tym obrazie, który wciąż we mnie tkwił..

Naprawdę chciałaś rodzić, trzymając się gałęzi drzewa?!

Mnie też wydawało się to nierealne, w końcu to dziwny sposób na rodzenie. Tymczasem Ewa nawet nie mrugnęła. Skoro tak ci podpowiada intuicja, to stwórz sobie możliwość, żeby urodzić dziecko tak, jak tego chcesz. Co ciekawe, problem z poszukiwaniem drzewa rozwiązał mój mąż. Po prostu w jednym z pokoi przyczepił na suficie haki i do nich umocował liny, które miały zastąpić gałęzie. Byłam mu ogromnie wdzięczna za to, że potraktował moje pragnienie poważnie, z czułością i troską. Taki prosty gest, a przecież zupełnie nieoceniony, świadczący o prawdziwej miłości, totalnej akceptacji drugiej osoby. Przyznam jednak szczerze, że w głębi duszy jakoś nie wierzyłam, że naprawdę skorzystam z tych lin.

I co się stało? Przydały się?

Tak! Nadszedł wreszcie ten wielki, oczekiwany przez nas wszystkich dzień. Pojawiły się skurcze, przyjechała Ewa, która sprawnie prowadziła poród. Zaczęłam rodzić tradycyjnie: próbowałam i wanny, i piłki, potem leżałam i klęczałam. Ale czułam, że żadna z tych pozycji mi nie odpowiada. Wreszcie zdecydowałam się uchwycić lin. Robert był oczywiście cały czas przy mnie i chyba też z lekkim niedowierzaniem patrzył, co ja takiego robię. Pamiętam tę chwilę – złapłam za sznury i nagle poczułam swoją siłę, poczułam, co to znaczy być kobietą, matką, która daje życie. To było coś niesamowitego. Nie leżałam, nie wypychałam z siebie dziecka, ale pozwalałam mu przyjść na świat godnie, z szacunkiem dla nowego człowieka.

Nie potrafię tego wytłumaczyć słowami, to było bardzo cielesne, a jednocześnie metafizyczne doznanie. Helusia dosłownie wpadła w ramiona swojego taty. W pierwszej chwili przestraszyłam się, bo nie płakała. Ale ona po prostu była spokojna i z najwyższą uwagą się nam przypatrywała. Wiedziałam, że to czas, gdy i ona, i Robert zakochują się w sobie. To moment mojego życia, który oboje wspominamy z poczuciem szczęścia, wdzięczności i z wielkim wzruszeniem. Wspólne doświadczenie, które jeszcze bardziej nas do siebie zbliżyło – jeśli były między nami jeszcze jakieś bariery, na pewno wówczas runęły. Zrozumiałam też wówczas, że taki poród, który przebiega w zgodzie z naturą kobiety, prawdziwy, niezaburzony przez żadne ingerencje z zewnątrz, daje ogromną siłę. Ja tę siłę czuję do dziś (...).

Gdybyś nadal pracowała jako modelka, pewnie musiałabyś zatroszczyć się o jak najszybszy powrót do formy, do idealnej figury.

Straszne, prawda? Rzeczywiście trudno nie zauważyć takiej mody. Aktorki, modelki i inne celebrytki prześcigają się w tym, która pierwsza odzyska po porodzie talię osy, szybciej założy obcasy i wróci do pracy oraz – jakżeby inaczej – pochwali się tym na Instagramie. Całe szczęście od dawna nie należę do tego świata. Te dziewczyny odbierają sobie radość bycia ze swoim dzieckiem, a maleństwu fundament bezpieczeństwa emocjonalnego na całe życie. Pamiętam, że wkładałam Helenkę do chusty, nosiłam ją na piersi cały czas. A ona spała wsłuchana w bicie mojego serca, trzaskanie garnków, gdy przygotowywałam posiłki, otulona zapachem aromatycznych potraw.

Takie wprowadzanie dziecka w nasz świat, pokazywanie mu najprostszych czynności to przecież także cenna nauka dla nas, rodziców. Dzieci uczą nas na nowo celebrować codzienność, zachwycać się kolorami, smakami, aromatami, do których dawno się przyzwyczailiśmy. Te dziewięć, a właściwie dziesięć cudownych miesięcy, które przeżywamy z naszym dzieckiem, nigdy się już nie powtórzy. Warto na ten czas wycofać się z życia towarzyskiego czy publicznego i po prostu być ze swoim maleństwem. Wspomnienia tych chwil będą nam towarzyszyły przez całe życie – doceńmy ich wartość.

Agnieszka Maciąg-Wolańska jest polską pisarką, modelką, aktorką i dziennikarką. Prowadzi bloga agnieszkamaciag.pl

* Opublikowany wywiad (po redakcyjnych skrótach) pochodzi z książki "Cudowne 9 miesięcy. Rozmowy o tym, jak zatroszczyć się o siebie i dziecko w zgodzie z naturą". Autorka książki Dorota Mirska - Królikowaka rozmawia m.in. z Wojciechem Eichelbergerem, prof. Romualdem Dębskim, Adamem Sztabą, Katarzyną Błażejewską - Stuhr i Joanną Hołuj. Dzięki książce dowiesz się, jakie badania powinnaś wykonywać w ciąży, gdzie znaleźć najlepszą położną, jak mądrze i świadomie przygotować się do porodu. Przeczytasz o naturalnych sposobach radzenia sobie ze stresem i towarzyszącym ciąży dolegliwościom. A także o niezwykłej kobiecej sile i emocjach, jakie towarzyszą oczekiwaniu na dziecko.

'Cudowne 9 miesięcy''Cudowne 9 miesięcy' fot: materiały prasowe

Więcej o:
Copyright © Agora SA