Opisała swój długi i bardzo trudny poród. "Nikt nie jest w stanie przygotować się na taki ból"

- Ból jest nie do zniesienia i kiedy myślę, że gorzej już nie będzie, staje się znów mocniejszy - pisze Kasia, która ma za sobą wyjątkowo trudne doświadczenia.

Kasia, instruktorka fitness i pole dance, opisała swój bardzo trudny i długi poród. Mimo że czuła się do niego przygotowana (m.in. dzięki ćwiczeniom i diecie), wielu spraw nie udało jej się przewidzieć. Jej wpis na blogu "Poród - kobieta da radę!" wzbudził duże zainteresowanie. Tekst jest skierowany przede wszystkim do kobiet, bo jak twierdzi jego autorka, tylko one zrozumieją, o czym pisze. Za jej zgodą publikujemy historię.

14 stycznia, niedziela rano

Odchodzi czop śluzowy, co oznacza, że pierwsza blokada została usunięta. Zaczęło mnie jednak niepokoić plamienie, więc pojechaliśmy na izbę przyjęć. Tam po KTG, badaniu USG wraz z badaniem ginekologicznym, lekarz stwierdził, że wszystko jest OK. Odesłał do domu i kazał czekać na skurcze i odejście wód.

Skurcze pojawiły się dopiero o godzinie 18:00. Ze szkoły rodzenia wiedziałam, że nie ma najmniejszego sensu ruszać się z domu w pierwszym etapie. Odpaliłam więc aplikację mierzącą czas między skurczami i czekałam.

O 22:00

Skurcze regularnie miałam już co 12-15 minut. I stawały się one coraz silniejsze.
Dzwonię do położnej. Każe wejść do wanny i poczekać aż akcja skurczowa rozkręci się bardziej.

O 24:00

Skurcze miałam już co 5-7 minut. W tym momencie pozbywałam się także złudzeń dotyczących bólu, który sobie wizualizowałam. Ten, który odbierał mi chęć życia w pierwszym dniu okresu, miał się do tych skurczy tak, jak dotyk skrzydeł motyla do działania piły mechanicznej.  Kolejny telefon do położnej. - Weź Nospę i znów wejdź do wanny - słyszę.

Mam poród! Jadę właśnie do szpitala. Jezu, jak to ma poród? Przecież miała rodzić z nami! W głowie zaczyna się panika. Położna mówi, że nałożenie się w tym samym momencie dwóch porodów zdarza jej się pierwszy raz w życiu. Decyzja należy do nas - czy na nią czekamy, czy po prostu rezygnujemy ze wspólnego porodu. Mi coraz bardziej chce się płakać…

2:45

Skurcze co 3-4 minuty. Jedziemy do szpitala. Ciężko dojechać. Zatrzymujemy się na każdym przystanku na kolejny skurcz. Oddychanie już nie wystarczy. Zaczynam krzyczeć z bólu.

3:30

Izba przyjęć - podłączają mnie do KTG. Zapis jest OK. Skurcze są co 3 minuty. Podczas badania drę się wniebogłosy (serio, nie sądziłam, że będę tak krzyczeć. Nie chcę tego robić, ale okazuje się, że nie jestem w stanie tego kontrolować). Schodzi nasza położna mnie zbadać.

Nie skończyła tamtego porodu, ale przyszła sprawdzić jak sprawy u mnie. Mimo regularnych, bolesnych skurczy, które powodują, że co 3 minuty żegnam się z życiem, okazuje się, że szyjka rozwarła się tylko na 3 centymetry. - Trzeba czekać - słyszę. Położna wraca do swojego porodu, a ja zastanawiam się, ile jeszcze jestem w stanie znieść…

4:30

W praktyce oznacza to dla mnie rozpoczęcie prawdziwego koszmaru. Na Izbę tej nocy trafia milion kobiet (podobno rekordowo dużo). Nie ma sal do rodzenia, a każda kolejna ciężarna, która wchodzi z większym rozwarciem niż moje, idzie rodzić pierwsza. Ja muszę czekać. Płaczę z bólu, krzyczę i myślę, że nie wytrzymam już ani chwili dłużej. W tym momencie odchodzą mi wody. Na tym krześle - na izbie przyjęć. W zasadzie nikt specjalnie się tym nie przejmuje.

Mijają kolejne dłużące się w nieskończoność minuty. Nie mogę mówić, ale idę zrobić w przerwie między skurczami awanturę. Mówię, że to nieludzkie tyle mnie tu trzymać. Panie tłumaczą, że z takim rozwarciem i tak jeszcze nie urodzę i wzywają moją położną.

5:15

Położna schodzi, sprawdza szyjkę i odkrywa, że moje wody płodowe są zielone. Oznacza to, że odpływający płyn owodniowy jest prawdopodobnie zabarwiony smółką - ciemnozieloną substancją pochodzącą z przewodu pokarmowego płodu. Zwykle smółka oddawana jest po porodzie jako pierwszy stolec dziecka, czasem jednak, zwłaszcza kiedy płód był poddany silnym bodźcom (niedotlenieniu) w macicy bądź w przypadku ciąży przenoszonej, smółka zostaje wydalona do płynu owodniowego. Takie zabarwienie może sugerować stan zagrożenia płodu.

Położna mówi, że poród skończyła, że sprzątają już salę, że niebawem naprawdę mnie wezmą. Choć szyjka otworzyła się dopiero na 4 centymetry.

5:30

Wciąż czekam. W międzyczasie na izbę lawinowo przyjeżdżają kolejne osoby. Słyszę gdzieś, że już ich nawet nie przyjmują. Odsyłają do innych szpitali. Do mnie mają jeszcze kilka pytań. To naprawdę świetny moment na pytania. Nie jestem w stanie mówić, myśleć, siedzieć, stać. Właściwie nie wiem nawet jakim cudem wciąż żyję. Ból jest nie do zniesienia i kiedy myślę, że gorzej już nie będzie, staje się znów mocniejszy.

6:15

Zjeżdża położna i znów mnie bada. Rozwarcie nie posunęło się do przodu, podłączają mnie więc raz jeszcze do KTG, sprawdzić jak tętno dziecka. Zanim kończą zapis, ja myślę, że najgorsze przecież wciąż przede mną. Zmęczenie daje mi się we znaki. Nie spałam całą noc, skurcze mnie wykończyły i nie wiem, jak mam to przetrwać. Boję się o siebie, boję się o dziecko. Położna obiecuje znieczulenie. Widzi, że nie zniosę wiele więcej.

7:10

Trafiamy na salę porodową. Jest już jasno. Sala jest piękna i wygląda jak w prywatnej klinice. Oczywiście w tym momencie nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Boli mnie tak, jakby ktoś co 2 minuty wkładał mi w brzuch rozżarzone węglem dwa wielkie miecze. Nikt - powtarzam nikt, nie jest w stanie przygotować się na taki ból. Muszę czekać jednak na anestezjologa. Przychodzi dopiero po godzinie.

8:00

Anestezjolog przychodzi ze znieczuleniem. Ja jestem w agonii. Każą odsłonić mi kręgosłup i się skupić. Zrobię wszystko, żeby tylko ból się skończył. Wtem jednak lekarz dostrzega mój tatuaż na plecach (w tym także na kręgosłupie) i „z przykrością” stwierdza, że znieczulenia podać nie może. Ona nie zaryzykuje.

Nie umiem opisać słowami, co czuje w takim momencie człowiek po tylu godzinach męczarni. Położna próbuje mnie pocieszyć. Ale ja już nawet nie mam do nikogo żalu, modlę się tylko cicho do babci, aby pomogła, aby dodała mi sił.

Dalej jest tylko gorzej i ominę szczegóły

Część czasu spędziłam w wannie, krzycząc tak, jakby ktoś żywcem obdzierał mnie ze skóry, w krótkich minutowych przerwach przysypiam. Patrzę na mojego Andrzeja, który rodził ze mną i jego zbolałą twarz, która wyraża więcej niż tysiąc słów. Widzę, jak bardzo chciałby pomóc, ale przecież nie może.

Nie odstępuje mnie na krok. Podaje wodę, próbuje zmusić mnie do przekąszenia czegokolwiek, abym nabrała sił. Jednak próba nawodnienia mnie kończy się wymiotami na potęgę, a ja dziwię się, że naprawdę jeszcze żyję. Najpierw podają mi kroplówkę z czymś na rozkręcenie akcji skurczowej i rozluźnienie. Działa średnio. Szyjka wciąż nie współpracuje jak należy, potem czopki, na końcu oksytocyna.

Muszę być cały czas podpięta do KTG, ze względu na zielone wody

W pewnym momencie puls małej spada, ale na szczęście za chwilę się względnie normuje. W sekundzie na sali pojawia się lekarz, potem kolejny i jeszcze jeden. Dołączają także kolejne osoby do pomocy. Na końcu o 14:00 rodzę już z położną, mężem i trzema lekarzami, a także praktykantką.

Mam skurcze parte już w zasadzie cały czas. Płaczę, krzyczę, próbuję przeć. O mało nie złamałam części łóżka (Andrzej powiedział mi później, że byłam fioletowa i myślał, że dostanę wylewu). Na szczęście wiem, że już blisko, bo szyjka ma już pełne rozwarcie. Muszę już tylko wydać ją na świat i choć staram się z całych sił, główka trochę wychodzi, a potem znów się cofa.

Nie wiem ile to trwa

Przed 15:00 pomaga jedna z lekarek naciskając na brzuch. Niestety w trakcie położna mówi, że musi naciąć krocze, że nie mamy już czasu, że mała musi jak najszybciej wyjść. Mi jest wszystko jedno, ból rozsadza mój brzuch, nogi, głowę. Boli mnie całe ciało, mam dreszcze, ale wiem, że muszę walczyć dalej. I walczę.

O 14:50 udaje się!

Róża przychodzi na świat. Mam tylko kilka sekund, żeby ją zobaczyć. Natychmiast zabiera ją lekarz. A ja zostaję na tej sali. Robi się nieznośnie cicho, Andrzej biegnie za lekarzem, a ja nie wiem, co dzieje się z moim dzieckiem. W międzyczasie rodzę łożysko, położna mnie zszywa, a ja leżę i czekam na jakiekolwiek wiadomości.

Przychodzi lekarz, który formalnie do bólu informuje mnie, że mała urodziła się niedotleniona, dostała 6 punktów w skali Apgar, potem 7, 8 i wreszcie po 10 minutach 9 punktów. Że waży 3620 i ma 53 centymetry. Że muszą ją zabrać na patologię noworodków i dokładnie zbadać.

Kiedy mi udaje się wydostać z sali, tzn. kiedy wywożą mnie na wózku, chcę tylko ją zobaczyć. Pozwalają mi. Jadę tam i widzę moje dziecko podłączone do aparatury. Lekarz tłumaczy, że przez całą noc będą badać fale mózgowe, by sprawdzić, czy niedotlenienie nie miało katastrofalnych skutków.

Widzę ją i płaczę

Jest piękna i spokojna i taka mała i bezbronna. W kolejnych dniach badania nie wychodzą najgorzej, ale odkrywają zapalenie płuc. Zostajemy na tydzień w szpitalu. Krwawię, trudno mi chodzić, siedzieć, nie śpię prawie wcale, bo mała w nocy bardzo płacze, a ja na dobrą sprawę nie bardzo wiem, jak postępować z takim dzieckiem.

Po tygodniu czuję się jak zombie. Ale ważne jest tylko to, aby Róża była zdrowa. Od tej pory pewnie na zawsze nie będzie liczyło się już nic więcej.

***

Drogie mamy! Jeśli chcecie opowiedzieć nam o swoich porodach, piszcie na adres edziecko@agora.pl. Najciekawsze listy opublikujemy.

Mateusz Maga: Podziwiam kobiety za ich wytrwałość. Mężczyźni nie potrafiliby przeżyć porodu

Więcej o:
Copyright © Agora SA