W domu narodzin

Kiedyś większość dzieci rodziła się w izbach porodowych, dziś poród poza szpitalem to wielka rzadkość. Często wielkie szczęście.

Kasia: Zawodowo zajmuję się przyjmowaniem dzieci na świat, ale dotąd na żadne maleństwo nie czekałam miotana takimi sprzecznymi uczuciami - od radości, przez euforię, do niepokoju graniczącego z paniką.

Kompletnie nieprofesjonalnie... Ale to wszystko dlatego, że tym razem czekałam na narodziny nowego członka rodziny. Rodzić miała moja córka.

Po wielu dyskusjach, rozważaniach "za" i "przeciw" Agata zdecydowała się na poród w domu narodzin. Realizację tego planu utrudniało kilka rzeczy.

Po pierwsze - Maluch rósł dość wolno i nie byliśmy pewni, czy osiągnie wagę 2500 g, tym bardziej że w pewnym okresie wydawało się, iż wcale nie chce mu się czekać aż do, obliczanego starannie i po wielokroć, terminu porodu, który przypadał na 4 sierpnia. Po drugie - Agata jest bardzo młodą mamą, uczennicą liceum, i nie byłam do końca pewna, jak poradzi sobie z trudami porodu.

Po trzecie - dom narodzin jest w Warszawie, a my mieszkamy na Śląsku, więc w letnim upale trzeba pokonać 350 km trasę tam i z powrotem. A jednak wątpliwości po kolei się wyciszały i nasze zamierzenia stawały się coraz bardziej realne. W końcu zapadła decyzja - do Warszawy pojedziemy pociągiem w czwartek 27 lipca. Spakowaliśmy wszystkie potrzebne rzeczy, ubranka i drobiazgi dla małego Tymka. Przypomniałam sobie to dziwne uczucie, jakie towarzyszy wybieraniu malutkich ciuszków, w które już niedługo ubierze się człowieczka tak długo wyczekiwanego. Trudno sobie wtedy uświadomić, że będzie go można naprawdę dotknąć, przytulić, pogłaskać....

W pociągu Agata zupełnie się rozluźniła, oparła na ramieniu Karola, taty Tymka, i zasnęła. A ja patrzyłam na nich i nie umiałam poddać się temu błogiemu nastrojowi.

Na dworcu czekała na nas Kasia, moja serdeczna koleżanka, położna, z której inicjatywy powstał dom narodzin.

Jechaliśmy przez rozpalone upałem miasto, gadałyśmy o naszych planach dotyczących następnych dni, a ja nareszcie poczułam się spokojna.

Agata: Bardzo się ucieszyłam, kiedy znaleźliśmy się w domu narodzin.

Poczułam dużą ulgę, ale byłam zmęczona. Tak bardzo chciałam tu urodzić. Nie bałam się porodu i chciałam, żeby to było piękne przeżycie; wierzyłam, że znalazłam się w odpowiednim miejscu.

Wiedziałam, że mam mieszkać w różowym pokoju, a przecież tak nie lubię różowego... Jednak kiedy już zobaczyliśmy ten pokój, to razem z Karolem stwierdziliśmy, że jest przytulny i ciepły. Później obejrzeliśmy salę porodową. Cieszyłam się, że jest w niej wanna, bo wymarzyłam sobie poród w wodzie. Na łóżku było dużo kolorowych poduszek. Lubię poduszki. Po kolei zwiedziliśmy kolejne pomieszczenia w naszym "chwilowym domu". Pani Kasia pojechała do siebie. Zupełnie nie czułam się obco.

Zjedliśmy kolację, którą zrobiła mama, później wyciągnęliśmy scrabble. Graliśmy, a ja sobie haftowałam. Jednak dość szybko zadecydowaliśmy, że pójdziemy spać. Chcieliśmy nabrać sił na następny dzień, na który mieliśmy już plany - umówiliśmy się ze znajomą na spacer po Łazienkach. Kilka następnych dni też mieliśmy zaplanowane. Mama mówiła, że fajnie byłoby, gdybym urodziła w niedzielę, ale ja myślałam raczej o wtorku - dniu terminu porodu.

Kasia: Rano o 7 obudziła mnie Agatka. Chciała mi powiedzieć, że coś się zaczęło dziać, że może to już.

Popatrzyłam na jej spokojną, uśmiechniętą buzię i pomyślałam sobie, że byłoby dobrze.

Z doświadczenia wiem jednak, że skurcze, nawet regularne, niekoniecznie muszą oznaczać początek porodu. A więc trzeba było poczekać, żeby przekonać się, czy to już naprawdę godzina zero. Przygotowałam śniadanie, które zjedliśmy na tarasie, patrząc, jak zaczyna się kolejny ciepły letni dzień. Po płocie skakały sroki, wrzeszcząc i zabawnie się zaczepiając. Kątem oka obserwowałam Agatę - skurcze nie ustąpiły, a nawet zrobiły się mocniejsze. No, pomyślałam, chyba nie wybierzemy się już dziś do tych Łazienek... Swoją drogą ciekawe, co dzieje się w łepku dzieciaka, który czuje, że jego domek zaczyna się jakoś dziwnie zachowywać? W każdym razie Tymek nie wydawał się przestraszony - kiedy słuchałam jego tętna, serduszko biło mocno i regularnie. Agata z Karolem zajęli się sobą, poszli przejść się po ogródku, coś tam do siebie szepcząc, a ja mogłam się wybrać na zakupy. Poród porodem, ale obiad trzeba zrobić... Nie wiadomo, kiedy kogoś dopadnie wilczy głód.

Po drodze do sklepu zadzwoniłam do Kasi i zdałam jej relację. Umówiłyśmy się, że dam jej znać, kiedy ma przyjechać. Pomimo tego, że sama przyjmuję porody domowe, teraz nie chciałam być fachowcem, tylko mamą. Jak się później przekonałam, nie da się tego tak całkiem rozdzielić....

Czas płynął leniwie: zrobiłam zupę pomidorową, zadzwoniłam do męża, poczytałam trochę. Co jakiś czas zaglądałam do Agaty i Karola, którzy wcale nie wydawali się zestresowani, choć skurcze przybierały na sile. Patrzyłam z lekkim niepokojem, jak sobie radzi moja córka, ale szybko okazało się, że nie mam się czego obawiać. Oddychała tak jak trzeba, jakby całe życie nie robiła nic innego.

Agata: Nie miałam apetytu. Zjadłam trochę tylko dlatego, bo wiedziałam, że będę potrzebować sporo siły.

Czuliśmy się dobrze. Ani ja, ani Karol nie baliśmy się. Skurcze były dość mocne, ale wyobrażałam je sobie boleśniej. W każdym razie wiedziałam, że prowadzą do celu i że im szybciej się z nimi uporam, tym szybciej zobaczę naszego synka. Siedziałam na tarasie, czasem trochę spacerowałam, ale nie sprawiało mi to przyjemności. Przy każdym skurczu mocno ściskałam Karola za ręce. Pomagało mi to. Bardzo potrzebowałam jego obecności, nie pozwalałam mu odejść ani na chwilkę. Zupełnie nie byliśmy świadomi upływającego czasu.

Kasia: Koło południa akcja porodowa się nasiliła, skurcze były już dość mocne i długie.

Dla pewności zrobiłam zapis KTG - był idealny. Zastanawiałam się, jak długo to wszystko jeszcze potrwa, bo widziałam, że Agatka jest zmęczona i momentami senna. Zjedliśmy trochę zupy i Aga poszła się położyć - wybrała szerokie łóżko z poduszkami na sali do rodzenia. Zajrzałam tam po chwili - drzemała. Pomyślałam, że pewnie wszystko potoczyłoby się szybciej, gdyby trochę pochodziła, bo to wzmacnia skurcze i maluch łatwiej schodzi w dół. Ale jednocześnie wiedziałam, że kiedy kobieta może rodzić w swoim rytmie, robiąc to, co podpowiada jej ciało, to poród jest skrojony na jej indywidualną miarę, najlepszy dla tej właśnie mamy i jej dziecka. Ugryzłam się więc w język i zeszłam do kuchenki na dół - stamtąd słuchałam, co dzieje się u góry. Uświadomiłam sobie, że nie ma takiej możliwości, żebym przestała reagować jak położna...

Potrzebowałam chwilkę z kimś pogadać - na szczęście mam w Warszawie kilka koleżanek, z którymi "nadajemy na tych samych falach". Rozmowa z kimś serdecznym to balsam dla duszy...

Po godzinie usłyszałam, że akcja porodowa się nasiliła, a po badaniu okazało się, że jest 5 cm rozwarcia - zdecydowałam poprosić Kasię o przyjazd. Teraz byłam Agatce potrzebna, żeby ją masować, tulić, pomóc zmieniać pozycję, głaskać po głowie. Córcia zaczęła się pytać, kiedy w końcu urodzi. Z czystym sercem mogłam odpowiedzieć, że na pewno dziś będzie mogła przytulić synka - była dopiero 14. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że najbardziej dynamiczna i męcząca część porodu jeszcze przed nią. Wtedy pomyślałam, że wolałabym urodzić za nią.

Agata: Mama czasami do nas przychodziła sprawdzić, jak się czuję i w jakim tempie poród posuwa się do przodu.

W końcu zaproponowała, żebym weszła do wanny. Zgodziłam się, choć właściwie nie miałam ochoty się ruszać. Mimo że woda była ciepła, zrobiło mi się zimno, ale ból trochę złagodniał, a ja się rozluźniłam. Kiedy miałam wyjść, też nie byłam zadowolona. Nie chciałam się tak "mocno" ruszać, wycierać i wkładać suchej koszulki... Ale wyszłam. W tle cicho grała muzyka - ale nie pamiętam jaka. Pachniało olejkiem lawendowym. Kiedy skurcze przybierały na sile, cieszyłam się, że już coraz bliżej do momentu, w którym przytulę Maleństwo. Nie czułam napięcia. Leżałam na łóżku. Mama trzymała mnie za ręce, a Karol masował stopy. Oczywiście czuliśmy się niecodziennie, ale zupełnie bezpiecznie.

Niedługo potem przyjechała pani Kasia. Poprosiła, żebym pospacerowała, więc wzięłam Karola pod rękę i zrobiłam kilka kroków po pokoju, ale nie podobało mi się to. Chciałam się położyć. Byłam zmęczona i śpiąca. Nie myślałam o tym, co mama opowiadała mi o porodzie, kiedy jeszcze byłam w ciąży, chociaż wtedy ta wiedza była dla mnie ogromnie ważna. Pamiętałam tylko, że nadejdzie moment, w którym mogę pomyśleć, że dalej nie dam rady i że nie chcę już rodzić. Miałam kilka takich chwil i za każdym razem zastanawiałam się, czy to ten moment.

Kasia: Poczułam dużą ulgę, kiedy zjawiła się Kasia, choć trudno powiedzieć, żebym się bała.

Potem jeszcze wpadła Urszula, siadłyśmy w kuchni z herbatą. Gadałyśmy, na zmianę z Kasią zaglądając na porodówkę. Około 16 pękł pęcherz płodowy - wody płodowe były czyste. No, pomyślałam, teraz pójdzie szybko.

Agata: Wyszłam do łazienki. Pęcherz płodowy pękł nagle, tak jak na filmach, ale to był jedyny moment porodu, który wyglądał podobnie do tego, co można zobaczyć na ekranie.

Pani Kasia zbadała mnie. Cieszyłam się, że skurcze parte są coraz bliżej. Karol wyszedł za drzwi, żeby nas nie krępować. Siedział niedaleko, słuchał, co się dzieje i próbował czytać książkę. Położyłam się na worku sako. Pani Kasia podłożyła mi pod głowę wilgotną ściereczkę. Nie pamiętam, która pozycja była najwygodniejsza. Odpowiadała mi każda, jeśli tylko nie musiałam się ruszać.

Gdy zaczęły się skurcze parte, byłam tak zmęczona, że spałam między nimi. Mama i pani Kasia co jakiś czas prosiły, żebym zmieniła pozycję. Wtedy podobno trochę na nie krzyczałam. Przecież jeśli miałam trochę czasu, żeby pospać, to dlaczego miałam się ruszać? Ale kilka razy udało im się mnie namówić.

W końcu usłyszałam, że główka już jest nisko, chwilę potem, że ją widać. Mama powiedziała: "Agatko! Tymek ma włoski!". Pomyślałam, że mogę dotknąć jego główki - wyciągnęłam rękę i pierwszy raz pogłaskałam mojego synka. I nareszcie urodziła się główka! Później miałam wrażenie, jakby Tymuś wypadł. Nie włożyłam w to już prawie żadnego wysiłku. Mały troszkę płakał, ale ja tego nie pamiętam. Mama zawołała Karola, on też płakał. Tymek leżał na moim brzuchu. Przytuliłam go. Karol głaskał mnie i naszego synka. Mały nie wyglądał najpiękniej, był lekko opuchnięty, czerwony, trochę brudny od krwi i mazi płodowej, ale i tak zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Próbowałam go karmić, ale chyba nie był głodny.

Kasia: 18.15 - w końcu Tymek się urodził. Patrzyłam na niego - był czerwony, z wydłużoną jak na rzeźbach Majów główką, płaskim nosem i zapuchniętymi oczkami, ale był najpiękniejszy na świecie!

Leżał na brzuchu Agaty i pomiaukiwał. Pachniał - tak jak wszystkie noworodki na świecie - jak piasek na morskiej plaży. Karol przytulał Agatę i małego, a ja byłam z nich taka dumna... W głowie kołatały mi banalne myśli o egzaminie, który zdali pomimo swojego młodego wieku. Jeszcze tylko łożysko, potem drobne szycie - to wszystko działo się obok mnie i wdzięczna byłam Kasi za jej obecność, bo nie musiałam wracać do realnego świata.

Uświadomiłam sobie coś jeszcze - w całym domu narodzin pachniało ciastem z morelami! Urszula upiekła dla nas biszkopt i ten aromat będzie mi się już zawsze kojarzył z powitaniem Tymka. Agata z obawą zapytała, czy chcemy już ważyć małego, bo ona wolałaby sama. I chciałaby go wytrzeć i ubrać. Więc pomogłyśmy jej wstać i wziąć prysznic, a potem mogła zająć się synkiem.

Agata: Poszłam z Maleństwem do pokoju i położyłam się w łóżku.

Karol podtrzymywał mnie, kiedy stałam, bo bardzo kręciło mi się w głowie i cała się trzęsłam. Pani Urszula przyszła nam pogratulować. Zjadłam trochę ciasta. Mama pokazała Karolowi, jak przewinąć Tymka. Przez pierwsze dwa dni właściwie tylko Karol go przebierał. Pojawiła się pani Marta, która w nocy miała nam pomagać przy Maleństwie, żeby mama mogła wypocząć. Spać poszliśmy o północy. Wcześniej nie potrafiłam zasnąć. Mały budził się co godzinę. Ja odpoczywałam, Karol zajmował się synkiem. Pani Marta przyszła kilka razy i pomogła mi przystawić go do piersi, ale nigdy nam go nie zabierała.

Kiedy myślę o przyjściu na świat naszego malucha, wiem, że lepszych narodzin nie mogliśmy sobie wymarzyć! Cieszę się, że te niezwykłe chwile przeżyliśmy tacy szczęśliwi - wierzę, że to dobry początek naszej wspólnej drogi.

Kasia: I znów jedliśmy śniadanie na tarasie. Tymek przykryty pieluszką leżał obok w gniazdku z worka sako.

Wokoło niby podobnie, jak dzień wcześniej - słońce i nawet sroki te same, a jednak tak bardzo inaczej.

No i będę musiała zacząć przyzwyczajać się do myśli, że ktoś będzie do mnie wkrótce mówił "babciu"...

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.