In vitro - taki zwykły cud

Prawdziwa historia małżeństwa, które dzięki metodzie in vitro nareszcie może cieszyć się rodzicielstwem, oraz ich małego synka Frania.

Wygląda normalnie" - powiedziała ze zdziwieniem Iksińska. Franek był różowym pulpetem o idealnych fałdkach na idealnej skórze. Noworodkiem na szóstkę. Takich ludzi jak ona było więcej, najczęściej starali się jednak być taktowni i nie werbalizowali swoich zaskoczeń. Tymczasem Franek bezzębnie uśmiechał się do wszystkich bez względu na to, co sądzili o in vitro.

CO CZWARTA PARA

Nie zawsze niepłodność kończy się in vitro czy adopcją. Czasem wystarczy tylko (lub aż): stymulacja jajeczkowania, operacja żylaków powrózka nasiennego, laparoskopia. Niekiedy trzeba sięgnąć po inseminację. Większość historii kończy się happy endem. Powstaje pełna rodzina.

Zanim jednak tak się stanie, trzeba przejść przez euforyczne pierwsze połowy cyklu i depresyjne drugie połowy. I przeżyć moment najgorszy: widok jednej kreski na teście ciążowym i przyjście miesiączki. I tak co miesiąc. A te miesiące układają się w kwartały, potem w lata, czasem dekady.

Zmieniamy lekarzy w poszukiwaniu cudotwórcy, koleżanka poleca obwiązać się paskiem św. Dominika, teściowa doradza modlitwę, szwagierka "wyluzowanie się", sąsiadka mówi coś o rewelacyjnych ziółkach.

POCIESZANIE KOBIETY

Mężczyzna jest pomijany. Zapominamy o tym, że tak jak wspólnie stajemy się rodzicami, tak również wspólnie nimi nie jesteśmy. Nie tylko radość dzieli się na dwoje, ból również. Niepłodny mężczyzna bywa samotny podwójnie. Po raz pierwszy, gdy okazuje się, że spłodzenie potomka - ten sprawdzian męskości - nie jest tak łatwe. Drugi raz, gdy widzi zawód i rozczarowanie w oczach partnerki i kiedy zaczyna rozumieć, że tylko ona ma społeczne przyzwolenie na cierpienie. A on zostaje sam pod drzwiami z napisem "test ciążowy - negatywny". Mężczyzna także cierpi.

NIEWIARYGODNE, ŻE MOŻNA TO PRZETRWAĆ.

Na nitkę naszych rozczarowań i zawodów nanizaliśmy prawie czterdzieści osiem miesięcy oczekiwań. Niewiarygodne, kiedy patrzy się na to z boku.

Jednak mimo wszystko trwaliśmy, jedliśmy obiady i kolacje, bywaliśmy nawet szczęśliwi. O niepłodności zaczęliśmy myśleć przed wizytą w klinice leczenia niepłodności. Oczywiście udaliśmy się tam tylko po to, aby potwierdzić, że wszystko jest w idealnym porządku.

Diagnozę najpierw przeczytał mój mąż. I odetchnął z ulgą, mówiąc, że wyniki na szczęście są idealne. Spojrzałam i ja. Zobaczyłam wszystkie normy przekroczone. I łacińską nazwę, która wrzucona w Google'a, dała odpowiedź... To nie mogło się dziać naprawdę. Takie rzeczy zdarzają się innym. To było tak nierealne, że nawet mój mąż widział co innego, niż było wydrukowane. Najlepiej będzie o wszystkim zapomnieć. I o słowach lekarza też.

ZAPOMNIELIŚMY

Przez kolejny rok, jak gdyby nigdy nic, czekaliśmy na dwie różowe kreski. Trzydziestego dnia cyklu rytualnie udawałam się do cukierni po kremówki, bo przecież w ciąży nie będę jadła świństw. To moja ostatnia szansa na ciastko.

Ten pokój na górze trzeba pomalować "perłowym świtem". Odcień jak znalazł dla dziewczynki. No i zdecydowanie nie wolno wyrzucać tych śpioszków po Pierwszym Dziecku. Lada chwila się przydadzą. Dziś wiem, że wyparcie jest najpopularniejszą strategią wśród ludzi niepłodnych. Po- zwala żyć i nie oszaleć. Pozwala myśleć o sobie: "My i nasze zwyczajne problemy".

TO NIE POMOŻE

Jednak wyparcie nie ma mocy sprawczej. Nie wypełni domu. I prędzej czy później przychodzi dzień, w którym kolejna różowa kreska okazuje się Jedną Kreską Za Dużo.

Po niezliczonych kłótniach, przepłakanych nocach, niewysłanych pozwach rozwodowych znów staliśmy pod drzwiami kliniki. Diagnoza się nie zmieniła, podeszliśmy do pierwszej inseminacji. Potem drugiej i trzeciej. Na czwartą nie mieliśmy już sił. Nienawidziłam ziółek, termometrów, zabiegów, obserwacji śluzu - zamiany mojego ciała w doskonale funkcjonujący Aparat Zdolny do Zapłodnienia. Przeczytałam o in vitro wszystko, co mogłam. Dotarłam do setek badań naukowych potwierdzających brak różnic fizycznych i rozwojowych między dziećmi poczętymi naturalnie i przez in vitro. Zrozumiałam, że ta metoda daje życie, że nie ma "mordowania sióstr i braci". I że z jednej strony jest jezioro niechęci i ideologicznych kłamstw, ale z drugiej strony rozlewa się ocean serdeczności od przyjaciół, znajomych, rodziny. Zaufaliśmy oceanowi i z każdym zastrzykiem gonadotropin powtarzałam sobie, że wszystko będzie dobrze.

WYGRALIŚMY

Dziś Franek ma osiem miesięcy. Wraz z jego narodzinami nie wybuchł żaden wulkan, nie zatrzęsła się ziemia i nie było zaćmienia słońca. Wydarzyło się wszystko i nic. Odzyskaliśmy normalność.

To, co inni mają ot tak. Bez próśb, żalów i modlitw. Bez upokorzeń, publicznego rozliczania z planów prokreacyjnych, nietaktownych pytań i nierefundowanego leczenia. Bez komentarzy w stylu: "Coś wam dzieci nie płaczą, może twój mąż nie może? Pokazać mu, jak to się robi?". "Podobno nie możecie mieć dzieci? A wiesz, Kaśka, jest w szóstym miesiącu!". I straszenia: "Adopcja? Nie boicie się, że was kiedyś okradnie?". Rodzicielstwo tak po prostu - czy nie jest w gruncie rzeczy cudem?

CZEGO NAM NIE MÓW:

Nie pocieszaj historiami o kimś, komu po latach zdarzył się CUD. My potrzebujemy nadziei i wiary, że nasza praca i nasz wysiłek coś przyniosą.

Nie bagatelizuj naszej walki i cierpienia. Tak, na świecie zdarzają się wojny, nędza i głód. Wiedza o cudzym bólu nie zmniejsza własnego.

Nie krytykuj naszych wyborów. Jest nam wystarczająco trudno bez twoich wątpliwości.

Co chcemy usłyszeć:

Że jesteś. Nie musisz mówić, czasem po prostu pomilcz z nami, pobądź w ciszy i wysłuchaj.

*AUTORKA JEST CZŁONKIEM STOWARZYSZENIA NA RZECZ LECZENIA NIEPŁODNOŚCI I WSPIERANIA ADOPCJI "NASZ BOCIAN", WWW.NASZ-BOCIAN.PL

Więcej o:
Copyright © Agora SA