Poronienie boli jak śmierć [LIST]

Pierwszy poranek był pogodny, kwietniowy. Zaraz po przebudzeniu pobiegłam na pełne nadziei "sam na sam" z testem ciążowym. Już od kilku miesięcy staraliśmy się o dzidziusia. I wreszcie! Dwie kreski. Więc wzruszenie. Pęd do łóżka, do męża. Radość. Jeszcze niczym niezmącona.

Początki były standardowe.

Lekarz, pierwsze badania, pierwsze potwierdzające ciążę usg. Żadnych komplikacji. Cudowny termin porodu, między świętami a Sylwestrem. Data w karcie: 31 grudnia. Śmialiśmy się, że jeśli dzidziuś poczeka do północy, będzie o calutki rok młodszy. Zgodnie ze zwyczajem, nie mówiliśmy nikomu o ciąży. Tak się przecież robi: do końca pierwszego trymestru cisza, żeby nie zapeszyć.

Aż do połowy maja wszystko szło świetnie.

Do kolejnego poranka, kiedy odkryłam, że plamię. W ciąży nawet nieznaczne ślady krwi to powód do niepokoju. Dlatego natychmiast pojechałam do najbliższego szpitala. Nie było tłoku, nie czekałam zbyt długo. Badanie, dokładne usg i ulga - szyjka długa, ujście zamknięte, zarodek jest i ma mniej więcej 2,5 mm. "Poronienie zagrażające" - wpisano mi w kartę, ale wypuszczono do domu. Dostaję duphaston na podtrzymanie ciąży i polecenie, abym zgłosiła się do swojego ginekologa 2 czerwca. "Powinno być dobrze" - pociesza mnie na odchodne lekarz.

Powinno. Ale nie jest. Trzeci poranek, 31 maja, jest już tragiczny,

bo tym razem widzę na bieliźnie i pościeli prawdziwą katastrofę. Ilość krwi ze skrzepami nie pozostawia złudzeń. Znów w te pędy jedziemy do szpitala. Płaczę po drodze, dopiero na Izbie Przyjęć biorę się w garść. Ale w usg nie ma już ani pęcherzyka, ani echa od zarodka, w kartę wpisują mi tym razem: "obraz odpowiada resztkom po poronieniu".

Młoda lekarka jest empatyczna, ciepła, ale niewiele może pomóc.

Chce mnie zostawić na oddziale, abym następnego dnia poddała się zabiegowi oczyszczenia macicy. Nie zgadzam się i wypisuję ze szpitala na własne życzenie i odpowiedzialność. Wolę wrócić na zabieg rano, bo teraz muszę jak najszybciej gdzieś się schować. Wykrzyczeć, wypłakać, pobyć z dala od obcych. Mąż ma kamienną twarz. Jest wstrząśnięty, ale reaguje inaczej niż ja. Milczy całą drogę, milczy w nocy. Będzie tak milczał na ten temat już zawsze. Za to rano to on zajmuje się calutką logistyką: dowieść mnie na oddział, zabrać papiery, pogadać z lekarzem. To dobrze, że jest i działa, bo ja po przeryczanej, nieprzespanej nocy jestem jak otulona watą. Niezbyt przytomna.

Zostaję przyjęta na oddział, mam osobny pokój,

jestem w nim sama, w pobliżu nie ma żadnych ciężarnych ani mam z noworodkami. To cenne i cieszę się, że szpital oferuje minimum intymności. Podczas badań nikt nie rozmawia już ze mną o ciąży. Była tak wczesna (9 tydzień), że nie ma też mowy o żadnym ciele, nikt zapewne nie jest w stanie odnaleźć dziecka, które (wiem to z internetu) jest nie większe niż wisienka. Czekam kilka godzin na swoją kolej, w tym czasie pobierają mi krew i zostawiają w spokoju. Mam ze sobą zeszyt, robię zapiski, piszę cokolwiek, bo to przynosi mi ulgę. Mąż cały czas może być przy mnie. Odprowadza mnie na salę zabiegową. Zostaje przed drzwiami.

Ginekologiczne łóżko, anestezjolog, ginekolog, pielęgniarki.

Wszystko przebiega sprawnie, żadnych zbędnych komentarzy. "No to zaczynamy" - mówi lekarz - i to ostatnie moje wspomnienie. Budzę się skołowana, w drodze powrotnej do mojego pokoju. Kręci mi się w głowie, rejestruję tylko, że nadal jest przy mnie mąż, że żyję, że już po zabiegu - i zapadam w sen. Jeszcze tego samego dnia wieczorem wypisują mnie do domu. Mam się zgłosić za jakiś czas po badanie histopatologiczne (niczego konkretnego nie wykaże). To wszystko. Nie ma propozycji wsparcia psychologicznego. Dla szpitala jest już po sprawie. Dla mnie, niestety, nie bardzo.

Wracam do domu. W Dzień Dziecka. Z pustą, starannie oczyszczoną macicą.

Z dnia na dzień - bez ciąży. Mam irracjonalne poczucie, że to był synek. W myślach nadaję mu imię: Gucio. Już się nie poznamy. Nie spotkamy. Przeżywam to, co zapewne w chwilach straty przeżywa każdy z nas: rodzaj zdziwienia, że świat istnieje i śmieje się nadal, choć mi pękło właśnie serce.

Przez kilka kolejnych dni jestem tak rozwalona,

że postanawiam odwiedzić znajomą terapeutkę. Opowiadam jej o wszystkim i znów bardzo płaczę. Dowiaduję się, że mam prawo do żałoby, mimo że moje dziecko nawet się nie urodziło i dla niektórych to w ogóle nie byłoby jeszcze dziecko, ale co najwyżej jego obietnica. Niespełniona. Terapeutki nie szokuje moje cierpienie. Rozumie je. Szanuje. To dla mnie cenne. Mam prawo być smutna, zbuntowana, zszokowana, rozżalona. Mam prawo tęsknić. Płakać. Ale mam się przy tym nie obwiniać. Utrata wczesnej ciąży zdarza się bardzo często - niektóre szacunki mówią, że nawet w 25% przypadków. Powodów mogą być tysiące. Coś poszło nie tak, ale to nie przeze mnie. Przez kolejne miesiące będę powtarzać to sobie jak mantrę.

I tak miałam szczęście w nieszczęściu.

Nie wyobrażam sobie, co czują kobiety, gdy ciąża jest bardziej zaawansowana. Gdy zamiast oczyszczania macicy w znieczuleniu przeżywają np. normalny, pełny poród ale martwego dziecka. Gdy potem hormony wywołują u nich laktację, a karmić nie ma kogo. Albo te, które ronią raz za razem: trzy poronienia, cztery, siedem... To musi być horror!

Gucio - Wielki Nieistniejący - pozostawił we mnie ślad na zawsze.

Wróciłam do normy, nie rozmyślam o nim obsesyjnie, ale pamiętam. W tym roku szedłby do przedszkola. Czasem mi się śni. Moja podświadomość stworzyła obraz małego chłopca, który mówi do mnie "mamo". To dobre sny, ciepłe. Ale choć o nim pamiętam, to z nikim o tym nie rozmawiam, nawet z mężem. Poronienie to tabu. Tajemnica. Uważam, że mimo wszystko tak jest lepiej. Po co zasmucać dodatkowo babcie, ciocie, przyjaciół? Albo - z drugiej strony - narażać się na komentarze, że przecież dziecka w zasadzie nie było, że co to za ciąża, która trwała 9 tygodni, że urodziłam już sobie inne, itp., itd. To by mnie bolało. Tak sądzę, bo przecież nie mogę spokojnie słuchać pewnej piosenki, która od kilku tygodni jest na liście przebojów radiowej Trójki. "44" zespołu Luxtorpeda. Gdy słyszę: "Nie mieliśmy szansy na dotyk. Nie mogliśmy spojrzeć sobie w oczy" - znów czuję znajomą gulę w gardle...

*Tekst został opublikowany pod pseudonimem

Więcej o:
Copyright © Agora SA