Najgorsze w szpitalu usłyszałam od kobiet: Nie każda ma to szczęście, że wadliwa ciąża sama obumiera

"Tak bym chciała, żeby mój przypadek był odosobniony" - napisała Anna Konarska, laureatka nagrody specjalnej w konkursie "Piszę o dziecku". Publikujemy fragmenty tego przejmującego pamiętnika. Dlaczego? Po co tekst o stracie ciąży w magazynie dla rodziców? Bo śmierć dziecka nie wymazuje jego istnienia, a rodzicom nie odbiera prawa do bycia mamą i tatą. Autorka tekstu urodziła potem dwoje dzieci. Dwie szczęśliwie zakończone ciąże nigdy nie zmienią wspomnień o dziecku, które odeszło.

W ciążę zaszłam równie szybko jak jej zapragnęłam. Wiadomość odczytaliśmy z mężem na bośniackim teście, tuż po tym, jak w miejscowości Potoczari w Republice Serbskiej Bośni i Hercegowiny uczestniczyliśmy w uroczystym pochówku mieszkańców Srebrenicy. Pierwszy raz w życiu widziałam naraz prawie osiemset trumien. Choć od masakry minęło kilkanaście lat, kobiety wciąż opłakiwały swoich mężów, braci i, najgłośniej, synów. Na Bałkanach, wśród tysięcy ludzi tak niesprawiedliwie dotkniętych przez los, pojęłam, że każde istnienie ma swoją wagę.

Jowialny lekarz

"Jest pani w ciąży. Jest pani w ciąży. Jest pani w ciąży" - brzęczy zdanie krótkie jak mój odmienny stan. Jak wzlot ćmy. Jak stuknięcie w bęben.

Kąciki ust wznoszą się ku górze, jakby niewidzialny balonik z helem uczepił się moich warg.

Jowialny lekarz uśmiecha się, zagaduje i wśród igraszek słownych przemyca komunikat, że badania i następna wizyta za dwa miesiące. By nie męczyć się niepotrzebnie, skoro płód i tak może obumrzeć.

Zobacz wideo Aborcja w Polsce – co powinno się zmienić? [SONDA]

Jedna z przyjaciółek wśród paplaniny o swoich dzieciach wyrzuca z siebie jednym ciągiem:

- To bardzo niedobrze, że zaszłaś w ciążę od razu po odstawieniu pigułek. Wątpię, żeby wynikło z tego coś dobrego. A poza tym leczysz się na tarczycę, dzieci takich matek zwykle rodzą się z jakimiś wadami.

Bagatelizuję jej słowa, lecz podświadomość powoli projektuje czarne myśli.

Dwa dni później kolor czerwony przestaje być moim ulubionym.

Książeczką po głowie

Izba przyjęć oddziału ginekologicznego pamięta jeszcze pierwszą wojnę. Tak prymitywnego fotela do badania nie było nawet w serialu MASH.

Na szczęście to fałszywy alarm. Zarodek ma się dobrze, a jego serce uspokaja mnie równym rytmem.

Kolejne dni to obsesyjne oglądanie bielizny.

Pewnego ranka krwisty wężyk układa się miękko na dnie toalety. Stoję odrętwiała, nie wiedząc, co zrobić. W końcu łapię się za głowę i. zauważam, że ów wężyk w zagięciu muszli tworzy regularny pierścień. To gumka do włosów, która musiała wpaść do toalety. Niech szlag trafi bujną wyobraźnię!

Parę dni spokoju, podczas których nawet zdarza mi się nie myśleć o dziecku. Ono jednak o sobie przypomina kolorem czerwonym. Tym razem intensywniej. Trafiam na lekarza, który wcześniej nie chciał dać mi żadnych skierowań. W krwawiące pole ginekolog wpycha głowicę ultrasonografu. Nie ma na sobie rękawiczek. Nakazuje brać leki. Za ich nieregularne przyjmowanie wymierza mi karę. zaczyna walić książeczką zdrowia po mojej głowie.

Stukanie serc

Najważniejsze, że Maleństwo żyje. Brzuch jest jeszcze niewielki - ot, przykrywka do garnka. Świętuję każde wzniesienie się jej nad kociołkiem pełnym życia.

Myślałam, że mój pamiętnik będzie landrynkowy jak szkiełka różowych okularów, ale ciąża ma inny kolor. Znów plamienie. Szpital w rodzinnym miasteczku i lekarz nie wyczuwający tętna płodu, szybka droga do innego specjalisty. Diagnoza: małowodzie i wada serca. Wracam do lekarza ze szpitala. Kieruje mnie na patologię ciąży, macha ręką i mruczy pod nosem: "Po co pani dziecko z wadą serca".

Klinika akademicka wpisuje mnie na listę oczekujących. Kiedy w końcu się tam dostaję, na badania muszę czekać dwa dni, leżąc na sali z czterema ciężarnymi tuż przed rozwiązaniem. Słucham bicia serc dzieci, których matki poddawane są badaniom kardiotokografii kilka razy na dobę. Ja jedyna nie mam tego badania.

Stażyści

Na kolejnych obchodach dostaję coraz mniej nadziei. W końcu słyszę, że amniopunkcja niczego nie zmieni, i tak stracę ciążę. Powinnam być wdzięczna, że się mną zajmują. Mąż prosi o psychologa. Pani doktor sugeruje, że mogłam skrzywdzić swoje dziecko, korzystając z komputera. Mam się przygotować na późniejszą z nią rozmowę na oddziale poaborcyjnym, bo "nie każda kobieta ma to szczęście, że wadliwa ciąża sama obumiera".

Przyjeżdża doktor od spraw trudnych - w milczeniu robi USG, by po długim kwadransie zasypać nas listą wad znalezionych u naszego dziecka. Punkcję owodni po raz kolejny poprzedza USG, tym razem w asyście stażystów, którzy przekrzykując się, znajdują coraz to nowe anomalie płodu. Jego zrozpaczona matka leży tuż obok nich. Dla nich jakby głucha, ślepa.

Biegnę do toalety i w samotności nie łkam, nie płaczę, ale ryczę przytulona do brudnej podłogi.

Szybciutko

Na wyniki czekamy prawie trzy tygodnie.

Koło Sanktuarium Matki Bożej Brzemiennej znajduję maleńką figurkę Kubusia Puchatka - chowam do kieszeni, biorąc ją za dobry znak - pierwsza zabawka dla naszego dziecka.

W końcu telefon ze szpitala. Sekretarka po odbiór zaprasza. po weekendzie.

Gdy przychodzimy, długo przeszukuje teczkę z wynikami, ostentacyjnie odwraca kartkę wydrukiem do siebie. Czekamy na lekarza.

- Z tego ciąży nie będzie. Możecie państwo jeszcze skonsultować z genetykiem, ale. W zasadzie nie ma to sensu. Który to tydzień? Dwudziesty pierwszy. To szybciutko, szybciutko proszę się decydować na przerwanie.

Po sprawie

Uciekamy ze szpitala do mieszkania, do którego nie dochodzą jakiekolwiek dźwięki. Bez ruchu siedzimy na kanapie. Przyznaję się mężowi, że od dwóch dni czuję, że dziecko nie żyje.

Następne cztery dni to mieszanina emocji. Ginekolodzy są empatyczni, troskliwi, ginekolożki traktują mnie jak pasożyta. Spośród słów, które docierają do moich uszu, najgorsze są te od kobiet. Ja się w ogóle nie awanturowałam. Nie rościłam sobie szczególnych praw. Dlaczego właśnie innym kobietom tak trudno było zrozumieć moje położenie?

Pytam o czas porodu. W odpowiedzi słyszę, że trzeba było sobie zrobić aborcję, to byłoby "szybciutko po sprawie", a teraz muszę się męczyć.

Po trzech dniach jestem pusta. Nad moją salą na oddziale noworodkowym nie ustaje płacz zdrowych dzieci.

Epilog

Ówczesne prawo umożliwiało uzyskanie ośmiotygodniowego urlopu macierzyńskiego na podstawie aktu urodzenia martwego dziecka wydawanego przez urząd miasta.

Chciałam móc przeżywać żałobę.

By uzyskać urlop, potrzebowałam dokumentów ze szpitala. Te zaś były wydawane po wykonaniu badania histopatologicznego. Pojechałam do szpitala po wynik. Okazało się, że lekarz potwierdzający opis jest na urlopie i nie wiadomo, kiedy wróci. Ponoć jednak dokumenty zostały wysłane do urzędu. Kilka kilometrów drogi, by dowiedzieć się, że ze szpitala nic nie dotarło. Telefon jeden, potem drugi. Pukanie do kolejnych drzwi w urzędzie stanu cywilnego. Za każdym razem musiałam opowiadać o dziecku, które straciłam.

Wreszcie telefon ze szpitala, że wynik histopatologiczny się odnalazł, i to z podpisem lekarza, który jest na urlopie. Jadąc do szpitala, na widok którego tracę czucie w nogach, odbieram telefon od pracodawcy: nie przesłałam dokumentów, nie dostanę wypłaty.

Dzierżę w dłoni wynik - swoisty akt zgonu dziecka - dowód, że miało autopsję. Już w nic nie wierzę i nic nie czuję.

Rozdział mojego życia pod tytułem "strata ciąży" trwał prawie trzy miesiące. Czy tak trudno wyobrazić sobie, co może czuć matka, która straciła jedyne dziecko? Sąsiadka każe przytulać się do mnie swojej małej córeczce. Przyjaciółka mówi, że po co nam takie duże mieszkanie, skoro jednak jesteśmy sami.

Więcej o:
Copyright © Agora SA